środa, 7 października 2009

Chcę być taksówką


Zanim wsiadłem dziś do taksówki, zamieniłem kilka zdań z poznanym kilka dni temu Anglikiem, który przyjechał do Damaszku, by dokończyć scenariusz sztuki teatralnej o wojnie w Iraku, pisany na podstawie książki Rory'ego Stewarta. Swoją drogą to ciekawe, że spotkałem go właśnie tu i teraz – książkę Stewarta przeczytałem tuż przed wyjazdem z Polski. Jednakże poranna wymiana zdań ze Stephenem po raz kolejny dotyczyła jazdy taksówkami. Są ich tu setki, jeśli nie tysiące. Żółte, poobijane, roztrąbione, charczące i dymiące spalinami. Są jak rozwścieczony rój os. Pierwszy rzut oka na ulice – chaos, nie istnieją żadne przepisy, rzadko kto zwraca uwagę na czerwone światło, każdy jedzie jak chce, wciska się na chama, jedni kierowcy nie zdejmują ręki z klaksonów, inni cały czas coś wykrzykują i wymachują dłońmi przez otwarte okna. Wolna amerykanka, co ciekawe, w mieście gęsto usłanym policjantami – stoją na każdym większym skrzyżowaniu, wyposażeni w długie pomarańczowo-białe pałki i krótkofalówki. Stoją i... głównie piszą smsy lub gadają przez walkie-talkie, przypuszczam, że o piłce nożnej lub o pannach. Prawda jest taka, że tu nie ma potrzeby kontrolowania ruchu. Już po jednej przejażdżce taksówką, wiadomo, że jazda po Damaszku to prawdziwa sztuka – jak balet, niezwykle precyzyjna robota, obliczona dosłownie co do milimetra. Tu żaden manewr nie jest przypadkowy, a każdy klakson oznacza coś innego.

Kiedy spotkaliśmy się rano, mój angielski znajomy właśnie wysiadł z taksówki, ja natomiast szykowałem się do polowania na jeden z kilkunastu żółtych pojazdów krążących przy Bab Touma – bramie wiodącej do chrześcijańskiej części starego miasta. Stephen ma 36 lat i jest dla mnie ucieleśnieniem Brytyjczyka – studiował literaturę, starannie ogolony, ma nienaganne maniery, nieco sztywny, zawsze w kapelusz. Podobno nie tyle klasyczny Brytyjczyk, co typowy londyńczyk. Szedł w moją stronę nienaturalnie wyprostowany z uśmiechem wyrażającym raczej niedowierzanie, niż zadowolenie. I nie chodziło o nasze niespodziewane spotkanie. Przywitał się, zapytał rzecz jasna jak się czuję i szybko przeszedł do wrażeń z jazdy, a konkretnie z finału podróży, która polega – jak wszędzie na świecie – na rozliczeniu się za kurs. Mimo iż licznik taksometru wskazywał 25 funtów syryjskich (SYP czyli potocznie sypy), kierowca zażyczył sobie podwójną stawkę (czyli w sumie dolara!). To prawda - pieniądze śmieszne, ale nie w tym rzecz. Mógł przynajmniej zachować się tak, jak taksówkarz, który wiózł nas dwa dni wcześniej – po prostu nie włączył licznika. Kiedy przyszło do płacenia krzyknął 200 funtów. Wręczyłem mu 100, co i tak wydawało się dużo, ale ten wyrzucił banknot przez okno. Nie, to nie. Podniosłem pieniądze i ruszyliśmy w swoją stronę. Taksówkarz odjechał z piskiem opon, by za chwilę zawróć w naszym kierunku. Tym razem cena za ten sam kurs wynosiła 150 funtów. Ponownie dałem mu 100. Pokrzyczał, pokrzyczał i znów odjechał z piskiem opon. Tym razem pieniędzy nie wyrzucił.

Pożegnałem się ze Stephenem i podszedłem do jednej z najgorzej wyglądających taksówek na rondzie. Umówiłem się na przejazd do ambasady Iranu, oddalonej o naprawdę spory kawałek, za 100 funtów (dwa dolary!). Wyglądało to mniej więcej tak, że podałem mu nazwę miejsca a następnie sumę: „mija” (czyli sto). On na to: „mija hamsin” (czyli sto pięćdziesiąt). Powtórzyłem: „mija”, on powtórzył: „mija hamsin”. Ja znowu: „mija” i cofnąłem się od auta. Kierowca ze złością kiwnął głową - znaczy zgodził się. Ruszyliśmy. Licznik, mimo umówionej sumy, nadal nabijał kilometry. Byłem pewny, że jeśli wskaże więcej niż ustalone 100 sypów, to będziemy się znowu targować. Pod ambasadą Iranu licznik wskazywał 75 funtów. Jazda taksówkami jest śmiesznie tania, toteż śmiem twierdzić, iż taksówkarze każdy kurs – zwłaszcza z cudzoziemcem - traktują jak swoistą grę. W najgorszym wypadku wezmą tyle, ile rzeczywiście trzeba zapłacić. Tę rozgrywkę przegrałem. Wręczyłem mu stówę i uścisnąłem rękę zwycięzcy. Do domu wróciłem na piechotę.

Jutro też pojadę do ambasady Iranu.

PS. To przypomniało mi o jednej z moich ulubionych książeczek z dzieciństwa, zatytułowanej bodajże: „Chcę być taksówką”. Piękna historia o małym fiacie, który chciał – podobnie jak jego kolega z parkingu, wielka warszawa – służyć ludziom jako taksówka. Historia kończy się potwornie smutno - pierwszy (i zarazem ostatni) kurs malucha-taksówki przekreślił człowiek z kontrabasem, który do małego fiata po prostu się nie zmieścił. Od małego lubiłem nieszczęśliwe historie... Może ktoś ma tę książeczkę?

Damas, 7.10.2009

4 komentarze:

  1. Zazdroszczę. Byłem w Damaszku dokładnie rok temu i padałem na kolana z wrażenia. Żadne z arabskich miast nie zrobiło na mnie takiego wrażenia. I jeszcze było tam tak ciepło, że mogłem spać na dachu hostelu pod gołym niebem.
    Powodzenia w ambasadzie irańskiej!

    Michał

    OdpowiedzUsuń
  2. moj Boże,czy naprawde każdy musi być wielką warszawą. maluch ma przynajmniej święty spokój
    mp

    OdpowiedzUsuń
  3. ja mam ksiązeczke hehe strara jak swiat

    OdpowiedzUsuń
  4. Super artykuł. Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń