wtorek, 20 października 2009

Saladyn Niezwyciężony


Siedziałem na dziedzińcu przepięknego pałacu Azema, wybudowanego przez gubernatora Damaszku w połowie XVIII wieku. Lubię tu przychodzić – to jedno z niewielu spokojnych miejsc w tym gęstym, spoconym, zatłoczonym, lepkim i zadymionym mieście. Siedziałem na ławce i starałem się przedrzeć myślami przez melodyjne słowa przewodnika hiszpańskiej grupy turystów. Nie była to łatwa sprawa – facet naprawdę się starał, przez dobrych kilka minut był niezwyciężonym Saladynem, którego pomnik stoi nieopodal, przed cytadelą po drugiej stronie wiecznie żywego souku al-Hamidiyya. Żałuję, że nie miałem dość zapału, by uczyć się języków. Poddałem się, unosiłem się na znajomo brzmiących, lecz niezrozumiałych słowach z przeciągniętym 'o' i miękkim 's', do którego język składa się prawie tak samo, jakby chciał wypowiedzieć to nasze 'ś'. Dryfowałem wraz z nimi do odległej Andaluzji, gdzie spędziłem wakacje kilka lat temu. Tamtejsze alhambry – w Sewilli, Kordobie czy Granadzie – noszą te same ślady, po których stąpam tu na Bliskim Wschodzie. Dopiero niedawno zdałem sobie sprawę, że moje kroki wcale nie są przypadkowe. Na Bałkanach, którym oddałem się bez reszty i oddam przy każdej nadarzającej się okazji, czuje się podobne zagubienie co tu, powstające przy kłopotliwym spotkaniu odrębnych kultur. I religii. Nawołujący do modlitwy w meczetach bośniaccy muezini na dobre uświadomili mi, że ta pieśń płynie w moich żyłach, jest drogowskazem wskazującym drogę do domu. Domu utraconego, istniejącego jedynie na wyblakłych zdjęciach z dzieciństwa i w zupełnie przypadkiem odnajdywanych zapachach.

Pamiętam taką scenę. Dosłownie jakby to było wczoraj. Sprzedawca arbuzów wgramolił się na sam szczyt arbuzowej góry usypanej na naczepie ciężarówki i zaczął roztrzaskiwać owoce o ziemię. Patrzyłem na to z zachwytem i przepełniającą mnie zazdrością. Mieszkaliśmy wtedy w Libii, miałem siedem lub osiem lat i marzyłem, by zostać sprzedawcą arbuzów. Za każdym razem, gdyby mnie ktoś zapytał – tak, jak to wtedy uczynił mój tata – czy arbuzy są dojrzałe, wchodziłbym na sam szczyt i ciskał nimi z całej mocy, pozwalając zielonym skorupom ukazywać czerwoną słodycz wysadzaną czarnymi perłami pestek. Przy trzecim lub czwartym zamachu, tata krzyknął: „dość!”. Mężczyzna z zawodem w oczach opuścił spokojnie ręce a wraz z nimi wielkiego, pasiastego arbuza. Byłem zawiedziony równie mocno jak on. Kupiliśmy dwa, albo trzy i pojechaliśmy na plażę, gdzie nad brzegiem morza owoce chłodziły się zakopane po same czubki w piasku. Doskonale pamiętam zapach tych arbuzów i smak każdego kęsa. Co robiłem wcześniej i później, nie mam pojęcia.

Hiszpańscy turyści rozeszli się po dziedzińcu i salach pałacu, uwalniając przede mną przestrzeń ogrodu. Wziąłem głęboki oddech, wpuszczając przez nos zapach drzewek pomarańczowych i aromatycznej kawy. Wyjąłem z kieszeni spodni „Świat diabła” Jerofiejewa i zacząłem czytać. Niezwykle mnie on drażni, dlatego niektóre fragmenty, a nawet całe opowiadania czytam po kilka razy i złoszczę się, że nigdy nie będą to moje słowa. „Ideał turystyki – to połączyć piękno, cud i przyjemność, po czym sfotografować ten pomnik na pamiątkę. Wśród tych trzech komponentów najbardziej zagadkowym, choć brzmi to dziwnie, nie jest cud, lecz piękno”. Podniosłem głowę znad książki i zacząłem bacznie przyglądać się ludziom namiętnie fotografującym ten mały skrawek świata wokół nas. Mikro aparaty i profesjonalne lustrzanki z potężnymi obiektywami – wszystkie nakierowane na kurczący się z każdym kolejnym 'pstryk' pałac i jego dziedzińce. Moją uwagę przykuła atrakcyjna dziewczyna w czarnych spodniach i koszulce w drobne, czarno-białe, poziome paski. Może Włoszka, może Francuzka. Zrobiła zdjęcie dwóm mężczyznom siedzącym przy niewielkiej fontannie, po czym cmoknęła jednego z nich zalotnie w policzek i gładko przeszła do fotografowania całej reszty. Dalekie kadry i maksymalne zbliżenia szczegółów. Kolorowe, zdobione posadzki i inkrustowane boazerie na ścianach oraz sufitach; ręcznie wykonane lampy podwieszone w sklepieniach rzeźbionych łuków oraz bogato dekorowane ściany i witraże – nic jej nie umknęło. Zapragnąłem obejrzeć te zdjęcia. Chciałem, żebyśmy przeglądali je razem. Miałem ochotę, by mi o nich opowiadała, wyjaśniła co na nich widać. Chciałem poznać jej świat zamknięty w setkach ramek.

Wróciłem do mojej lektury.
„ - Proszę mi wpisać wyznanie miłosne!
Podniosłem oczy: patrzyła na mnie z łagodnym przestrachem, ufnie i wyzywająco. Tak zazwyczaj patrzą piękne kobiety, kiedy decydują się pójść na całość.”
Podniosłem oczy. Nie było już mężczyzn przy fontannie i dziewczyny w pasiastej koszulce. Zniknęła wraz ze swoim nowym skrawkiem świata, utrwalonym na karcie pamięci, ze swoją fantazją o podróżowaniu, ze swoją nową przestrzenią turysty-kolekcjonera, który czym dalej od domu, tym bardziej zachłanny i bezwzględny jest w zasysaniu świata przy pomocy spustu migawki.

Ja nie czuję się z dala od domu. Wyjechałem by dom odnaleźć. Przypuszczam, że za jakiś czas zapomnę o tym, że pałac Azema wybudował gubernator Damaszku w połowie XVIII wieku. Męczą mnie szczegółowe opisy miejsc i budowli, daty ich powstania, zniszczenia i podbicia przez krzyżowców lub innych walczących w imię wiary. To oczywiście nie powód do dumy. Źle mi z tym, ale po prostu nie jestem w stanie się na tym skupić. Zajęty jestem zbieraniem zapachów, dźwięków, obrazów i smaków, w których odnajduję dom. Ten z dzieciństwa, z buczeniem wiecznie włączonych klimatyzatorów, palmami daktylowymi za oknem i dzikimi plażami. Oraz ten własny i "dorosły", który widziałem w Jej oczach i zwiniętym na kanapie, znajomym ciele. Żaden z nich nie przetrwał. Żaden z nich nie jest miejscem i być może nigdy miejscem nie będzie. Mój dom to ciąg skojarzeń, wywoływanych bodźcami z zewnątrz. To może być szum zboża za wiejską chatą w Rudzie, niedaleko Stoczka Łukowskiego lub pisk piasku skrzypiącego pod gołymi stopami na plaży w Chałupach. To może być minaret w Damaszku, po którym wspinają się moje wspomnienia lub kolorowe neony wygięte w arabskie nazwy sklepów w Bagdadzie. To mogą być znane perfumy na szyi obcej kobiety, stojącej obok w autobusie lub spaliny przemieszane ze smrodem smaru w rozklekotanej taksówce z nigdy nie czyszczoną tapicerką. Wszystko to moje, znajome, upragnione i jednocześnie nie dające się uchwycić, nie dające się sfotografować.

Tak jak chyba każde dziecko, tak i ja, miałem rękawiczki na sznurku. Prawdziwie magiczny wynalazek. Od jakiegoś czasu czuję się jak dziecko, któremu jakimś cudem udało się zapodziać jedną z rękawiczek. Świat stał się niekompletny, równowaga została zaburzona. Rozglądając się za zgubą, coraz częściej zaczynam myśleć, że najważniejszy jest jednak sznurek, przestrzeń pomiędzy dwoma światami, które w sobie noszę. To w niej tkwi tajemnica równowagi! Czym zatem jest ten mój sznurek? Jak go odnaleźć? Czy ta podróż jest mi do tego niezbędna? Czy odnalezienie go będzie jednocześnie końcem podróży? Jeśli tak, to gdzie ta podróż się skończy? A co jeśli sznurkiem okaże się podróżowanie samo w sobie? Domem stanie się przemieszczanie? Między tęsknotami, zapachami, pokusami, smakami i chwilowymi zauroczeniami. I tak bez końca?

W kieszeni spodni znalazłem sznurek. Zwykły sznurek, z końcem i początkiem. Zawiązałem go wokół nadgarstka. Spoglądam na niego i przekręcam za każdym razem kiedy nachodzą mnie wątpliwości dotyczące wyjazdu i dręczą pytania, na które nie znam odpowiedzi. Być może wcale nie muszę ich poznać. Może to co dziś krępuje, jutro mnie wyzwoli. Na przegubie dłoni sznurek stał się bransoletką, nie ma już ani początku, ani końca. Po prostu się kręci. A ja wraz z nim, w poszukiwaniu przestrzeni, obrazów i zapachów, obietnicy domu. Czy w końcu będę miał dość? Naprawdę nie wiem. Czasami końca nie ma. Tego jestem pewien.

Syria, 20.10.2009

6 komentarzy:

  1. Nie mnie oceniać! ale jest piękne....tata

    OdpowiedzUsuń
  2. Przed wyjazdem wspomniales, ze chcesz sie przekonac jak to jest z tym twoim pisaniem, no coz, co tu duzo mowic....jest cudnie:-) Magda

    OdpowiedzUsuń
  3. Zaglądam tu codziennie i rozpływam się. Uspokajasz myśli swoimi tekstami.
    Balsam dla duszy - mogę to powiedzieć z czystym sumieniem.
    Dzięki
    SB

    OdpowiedzUsuń
  4. "Punkt równowagi... ZNAJDŹ!
    Nie ważne gdzie,
    nie ważne z kim,
    nie ważne jak".

    Tobie, dzisiaj, teraz dedykuję :)

    OdpowiedzUsuń
  5. A co jesli obietnica domu tkwi w nas? A my szukamy jej tu i tam naszac w srodku?

    OdpowiedzUsuń
  6. „Raz koziołek, mądra głowa [...] po dalekim szukał świecie tego, co jest bardzo blisko" - ale bez takiej podróży ciężko czasem to coś zobaczyć...
    :)

    OdpowiedzUsuń