piątek, 19 marca 2010

Ananasy, banany i (nie)szczęście


Już w nazwie tego kraju czuć spaleniznę. Kambodża, Kam-bo-dża – czujesz duszący dym, wdzierający się w oczy, nos, mieszający się z krwią, mącący myśli i wyżerający kolory? Zamiast zielonego jest brązowy, zamiast błękitnego jest biały a raczej blady, zamiast białego – szary, a reszta jest brunatna. Tu nawet szaty mnichów buddyjskich pozbawione są soczystości znanej z filmów o Azji lub pobytu w Tajlandii. Te tutaj jakby zatraciły blask, mają barwę zachodzącego słońca oglądanego przez chmurę ciemnej mgły. Są przypalone, brudno-rude, znoszone, prawdziwe. I to mi się w tym kraju właśnie podoba. Tym bardziej, że w Azji Południowo-Wschodniej coraz trudniej o autentyczność. A w Kambodży ludzie nadal potrafią się naprawdę zezłościć i szczerze cieszyć.

Być w Indochinach i nie poprosić mnicha o chwilę rozmowy, to jak być w Indochinach i nie objadać się bananami i ananasami. Mnisi buddyjscy fascynują mnie od dawna. Uwielbiam się im przyglądać. Ich postawa – wyprostowana, ich ruchy – niespieszne, ich twarze – pogodne, ale niekoniecznie uśmiechnięte, ich zaangażowanie i bezpretensjonalność, ich niczego nie narzucająca siła - to robi na mnie wrażenie, to mnie niezwykle intryguje i przyciąga. A ci w Kambodży, w kraju który nie miał wiele czasu, by otrząsnąć się z traumy po rządach Pol Pota i rzezi Czerwonych Khmerów, dodatkowo promieniują niezwykłą dobrocią, mają tę wspaniałą życzliwość w spojrzeniu. Jakby widzieli więcej, jakby poznali tajemnicę życia i szczęścia, ale wcale się z tym nie obnoszą, nie ma w nich śladu dumy ani poczucia wyższości, tak często towarzyszących ludziom wybitnym. Na ich twarzach wyraźnie rysują się ludzkie cechy, które sam chciałbym posiadać, tak bardzo odmienne od cech współczesnych „Wielkich”.
Dużo zastanawiałem się jakie pytanie chciałbym im zadać. Zapytać mnicha czy bywa smutny? Dociekać czym jest dla niego szczęście? Poprosić by powiedział mi o mądrości, o miłości, o pięknie, o wierze? Czym więcej o tym myślałem, tym pytań przybywało.

W Laosie też czuć dym – wszechobecny dym wypalanych jointów. „Jeśli chcesz palić tu marihuanę skontaktuj się z obsługą naszego baru” - taki szyld widnieje w prawie każdym lokalu w znanej wśród rozrywkowych backpackersów miejscowości – Vang Vieng. Policja często robi naloty, ale karze jedynie turystów – mandat wynosi czasami nawet 500 dolarów, co dla wielu stanowi równowartość miesięcznego pobytu w tym kraju. Pewna para Hiszpanów kupiła cztery kilogramy trawy i chętnie się nią dzieli z innymi podróżującymi cudzoziemcami. Warunek jest jeden – palić można tylko w pokoju. Na zewnątrz kręci się zbyt wielu tajniaków. Bary, restauracje i kluby mają cichą umowę z policją i każdy o tym wie. Wiadomo też, że każdy lokal ma specjalnie wydzielone pomieszczenie, gdzie narkotyk – w tym także opium – można kupić i w spokoju wypalić. Ci którzy wolą pić mogą to robić nie wychodząc z wody – na trasie porywistego potoku, w dół którego spływa się na wynajętej za jednego dolara nadmuchanej dętce, znajdują się dziesiątki barów, które łowią klientów rzucając im linę. Na końcu trasy w furgonetce czeka właściciel dętki, który za odpowiednią opłatą zmęczonego całodniowym spływem turystę odwozi do guesthouse'u. W menu każdej z knajp leżącej na Si Phan Dot (Cztery Tysiące Wysp) na szeroko rozlanym Mekongu na południowym krańcu Laosu, obok zwykłych dań curry znajdują się „happy pizza” z grzybami o niecodziennym działaniu i „happy shake” - banan lub ananas zmiksowany z gandzią. Co ciekawe, wielu Holendrów swój pierwszy kontakt z „happy” potrawami i innymi niż alkohol używkami ma właśnie tutaj, wcale nie w Amsterdamie. Tubylcy nie gorsi – dzielnie dotrzymują „białym” kroku, często zupełnie dominując imprezę.
Z książki Tiziano Terzaniego o Azji zapamiętałem słowa jednego z bohaterów, pochodzącego z tej część świata, wypowiedziane ponad 30 lat temu: „W każdym Wietnamczyku kryje się mandaryn, złodziej i kłamca, ale też marzyciel”. I dziś wydaje mi się to bardzo prawdziwe. W Azji nikomu nie można ufać i każdy, nie pomijając turystów, wydaje się gonić za swoją wersją szczęścia jakby ze zdwojoną siłą.

Być może właśnie dlatego w Tajlandii turyści posiedli większość obszarów, nie pomijając świątyń i spokoju mnichów. Być może właśnie dlatego ci ostatni nie sprawiają wrażenia zainteresowanych rozmową z samotnie podróżującym trzydziestolatkiem z Zachodu – typem dość dobrze pasującym do profilu mężczyzny, który przybył do ich kraju, by odkryć raj na ziemi, nie rezygnując z przyjemności piekieł. I nie porozmawialiśmy. Za to spotkałem kilku mężczyzn, którzy zdawało się znaleźli w Tajlandii to, czego szukali. Większość niezbyt rozmownych, poza jednym.
Alan siedział naprzeciwko mnie w pociągu jadącym z Bangkoku na północ Tajlandii – do Chiang Mai, leniwego miasta, choć już poważnie przesiąkniętego zachodem. Chudy, 50-letni Australijczyk okazał się być miłośnikiem motorów i koneserem azjatyckiej urody. Jest hipisem z długim stażem. Przez 9 lat był w związku z Japonką. Rozstali się rok temu. W Tajlandii poznał kolejną kobietę, kolejną Azjatkę, być może kolejną miłość swojego życia. „Nie chcę marnować życia” - powiedział mi, wyciągając z torby butelkę tajskiego rumu „Sang Som” i dwie puszki coli. Mieliśmy ponad 12 godzin, by porozmawiać o „wszystkim i kilku innych sprawach”. Przekonał mnie, że nie jest typowym przykładem faceta w średnim wieku, który przyjechał tu, by spędzić gorącą zimę w towarzystwie nieco infantylnej, ale młodej i atrakcyjnej Azjatki. Przyjechał, by się z młodą i atrakcyjną Azjatką związać. Związać – to jak najbardziej odpowiednie słowo. On – w wyciągniętym podkoszulku z siwą czupryną i półwieczem na karku chyba nigdzie indziej na świecie nie ma tak łatwej drogi do... młodość. Do tej ulotnej, niczym nieskrępowanej energii skumulowanej w atrakcyjnym ciele młodziutkiej dziewczyny często nawet nieznającej angielskiego. „I girlfriend you”. Słowa nie maja znaczenia. Tu dochodzi do transakcji, zawiązywany jest niemy kontrakt polegający na wymianie dóbr – ona daje to, co ma najlepszego, a on wnosi środki, by zadbać o ten skarb i - co nie zawsze tak oczywiste dla szukających szczęścia w Azji – o jej rodzinę. Ale kto o tym myśli, gdy ona siedzi obok, z czułością gładzi po ręku i z pełnym oddaniem patrzy głęboko w oczy. A do tego ma na sobie nieprzyzwoicie krótką spódniczkę. Mężczyzna ma kobietę o jakiej nawet nie śnił. Jest w niebie, jest szczęśliwy.

W Tajlandii światem rządzą dwaj bogowie: seks
i pieniądze. To żadne odkrycie. To prawda, która sprawia, że kraj ten i jego bogowie, mają wielu wyznawców na całym świecie. W samym Bangkoku jest ponad 440 świątyń. Ile jest burdeli? Nikt się tym nie chwali, ja nie dociekałem, ale przypuszczam, że przynajmniej trzy razy więcej. Na ulicy zaczepia mnie jeden z wielu naganiaczy: „Taxi?” Nie. „Tuk-tuk?” Nie. „Lady bum-bum?” Nie. „Boy?” Nie. Ścisza głos: „Little girl?” Mam ochotę krzyczeć. NIE! Dwadzieścia metrów dalej to samo. I tak w kółko. Zajęło mi chwilę, by zrozumieć, że oni po prostu chcą mojego szczęścia, chcą bym w końcu dostał to, czego szukam. Tak samo kiedy pytam o drogę i choć później okazuje się, że wskazano mi ją źle, to w momencie jej objaśniania drobny Taj wydaje się być przekonany o właściwym kierunku. Nie chce bym był zawiedziony i odszedł bez odpowiedzi. Okłamał mnie dla mojego dobra, abym czuł się dobrze, abym był szczęśliwy.

W
Kambodży, zapominając o od tygodni obmyślanych pytaniach do mnichów, widząc w świątyni dziwną płaskorzeźbę pokaźnych rozmiarów, zapytałem o nią jednego z nich. „Myślę, że to jest odcisk stopy Buddy, ale nie jestem pewien. Nie masz przewodnika? On na pewno by ci wszystko wyjaśnił. Gdybym wiedział, to z pewnością bym ci powiedział. Ale nie wiem.” Młody mnich patrzył na mnie przez chwilę, jakby czekał, że o coś jeszcze zapytam. Podziękowałem, on uśmiechnął się i odszedł. Nie miałem więcej pytań. Te kilka prostych, spokojnie wypowiedzianych zdań wypełniło mnie po brzegi. Oczywiste stało się dla mnie, że jego przyjemność istnienia zawiera się w prostocie, w wybieraniu najmniej zawiłych dróg, w mówieniu prawdy, w mówieniu jej wprost. Istnieje w pierwszym wrażeniu, w pierwszym odruchu pozbawionym rachuby. Całe to szczęście, które z takim mozołem gonimy każdego dnia, to świadomość siebie, a nie potrzeba rezultatów, bez których nie jesteśmy w stanie uznać naszych doświadczeń za wartościowe. Radość tkwi w świadomość naszej ciekawości – świata, siebie, innych, wcale nie w jej zaspokojeniu. Lekkość istnienia związana jest ze świadomością posiadania pytań, a nie z koniecznością poznania na nie odpowiedzi. Po raz kolejny w trakcie tych kilku miesięcy podróży wyraźnie poczułem, że to, czego szukam jest tym, co porzucam.

Laos, Don Det, 2 lutego 2010

czwartek, 18 marca 2010

Ja tu ciężko haruję!


W najnowszym numerze magazynu „Malemen” będzie... nie będzie... jednak jest mój tekst o Indochinach – wrażenia z Tajlandii, Laosu, Kambodży (niebawem pełna wersja tekstu na blogu). Poza tym w piśmie „Studenckie abc” popełniłem tekst, który redakcja zatytułowała „Daleki Bliski Wschód” i można mnie od czasu do czasu usłyszeć w poranku Radia Wnet – tutaj link do mojej opowieści o Iranie: http://www.radiownet.pl/radio/wpis/3284/

Być może będzie też można coś mojego czytać w portalu internetowym „Zwierciadła”.

Walczę!

poniedziałek, 15 marca 2010

Dej & Didi...



















...czyli brat (dej) i siostra (didi) - tak się tu ludzie do siebie zwracają (i nie ma to nic wspólnego z maoistami!).

Nepal, 16 marca 2010

niedziela, 14 marca 2010

Leniwa niedziela - lunch


"Życie bez luksusu? Skądże znowu. Luksus jest najcenniejszą specyfiką mej egzystencji. Jest rekompensatą za brak komfortu, auta, willi, żony, dziatwy, rodzinnych upojeń. Mój luksus to pełen konsekwencji fakt, że jestem bezrobotnym.
(...) Mój luksus zbudowany jest na dwóch pylonach wolności i jednym poczuciu wyjątkowości. Pylony to: wolność od dyscypliny pracy i wolność od zajęć pozasłużbowych. Poczucie wyjątkowości zasadza się na Schadenfreude: jakże mało jest w tym kraju takich facetów jak ja. A jak są, to przeważnie udają, że nie są, podczas gdy ja na pokaz, otwarcie, przed całym światem."

No i może jeszcze...

"Nawet najbardziej wyrafinowane majtki i najmądrzejsza determinacja nie zastąpią nikomu, a zwłaszcza żeglarzowi z Białostocczyzny, jędrności, krągłości, soczystości. A tylko za tym się biega. Wszystko inne się ceni."

I tak można bez końca.

Nepal, 14 marca 2010

Leniwa niedziela - śniadanie



(zdjęcia warto powiększyć)

Pokhara, 14 marca 2010

poniedziałek, 8 marca 2010

Rozumiesz o co mi chodzi?


Bardzo chciałbym cię tam zabrać. Mają tam świetne żarcie, najlepsze jakie tu jadłem. Tak, ciebie! Co się tak dziwisz?

Mam ze sobą okruchy, a właściwie „Ułamki filozoficzne” napisane przez Kołakowskiego i jego córkę. Sięgam po tę niewielką książeczkę, gdy coś mnie zaczyna uwierać w środku i męczy mnie to sowicie. A czasami naprawdę odczuwam ból, powodowany tym, że nie potrafię zrozumieć... siebie przede wszystkim i czuję wtedy jakby się coś we mnie zacinało, jakby piach dostał się w tryby duszy, spowalniał mnie, blokował. Dzieje się tak nawet gdy jestem dobrze rozpędzony. Nagle trach i staję w miejscu. I wtedy biorę „ułamki” i otwieram na chybił trafił, tak jak dziś. „Bóg nie jest potrzebny, by wytłumaczyć jakieś poszczególne zdarzenie, ale wielu ludzi odczuwa potrzebę Boga, by żyć albo wierzyć w różne rzeczy, które są ich zdaniem ważne. Pomyślmy o tym, co jest nam naprawdę potrzebne dla rozumienia świata. A może rozumienie wcale nam nie jest potrzebne?”. Jestem pewny, że to co ląduje mi przed nosem, nie jest przypadkowe. Cała sztuka, by to zauważyć. Zupełnie jak ten dzisiejszy talerz wybornych momo z mięsem, pierogów przysmażonych z jednej strony, podanych z ostrym sosem chili. Te momo w tybetańskiej knajpie na Thamelu są bez wątpienia najlepszymi jakie jadłem w Katmandu.

I choć w pierwszej chwili nie doceniłem roli pierogów w rozumieniu świata, to już po drugim kęsie wiedziałem, że właśnie momo mają szansę wypchnąć mnie z odmętów niezrozumienia i na nowo wprawić w ruch me zapiaszczone serce i głowę. Zamknąłem oczy, gryzłem niespiesznie, połykałem powoli. Jedzenie lokalnych dań jest dla mnie rodzajem tej szczególnej intymności, kiedy nagle dochodzi do spotkania dwóch różnych źródeł istnienia. Istnień które do tej pory nie miały o sobie pojęcia. Ich kody genetyczne mieszają się, by na trwałe nosić w sobie nowy fragment DNA. Moja ślina, język, zęby, moje dłonie i usta oddane są jednej czynności – jedzeniu, rozpoznawaniu znajomych i odkrywaniu obcych smaków, odnajdywaniu przyjemności w nowości, inności i przekształcaniu ich w „moje”, oswojone. To jak kochanie się z kobietą odmiennej rasy, z innego kręgu kulturowego, wychowanej w innej wierze, wyznającej inne wartości. Choć tak inna, przyjdzie taki dzień, kiedy za nią zatęsknisz, kiedy o niej pomyślisz, kiedy jej egzotyczne imię wyda się niezwykle bliskie. Ja i te złociste momo przysmażone z jednej strony jesteśmy dla siebie już na zawsze. „Momo”. To słowo zawsze będzie mnie przenosić do Nepalu, do tej małej knajpy na piętrze, ślina będzie wydzielać się intensywniej a kubki smakowe będą szukały znajomego już smaku.

- Rozumiesz o co mi chodzi?
- Nie za bardzo, choć myślę, że znowu mówisz o smutku i tęsknocie.
- Chyba tak... choć wolę myśleć, że o radzeniu sobie z rozumieniem siebie, mojego świata, mojej tęsknoty, smutku...
- A czy Ty myślisz czasami o czymś radosnym? Rzygać mi się już chce od tego twojego sentymentalnego mendzenia.
- Mi też. Czasami chcę być zły, pójść na dziwki, dać komuś w mordę albo chociażby rzucić kamieniem w okno. Ale to takie głupie.
- Dziewczyny lubią niegrzecznych chłopaków.
- Zwłaszcza te grzeczne. Pamiętasz Nayę?

Tak gadam sam ze sobą maszerując samotnie po górach wokół doliny Katmandu. Nayę poznałem w Laosie, w autobusie jadącym do Luang Prabang, miasta leżącego mniej więcej w połowie drogi ze stolicy do północnej granicy kraju. Koszmarna podróż – w tych azjatyckich autokarach nie ma miejsca na nogi, poza tym droga kręta, sąsiad na siedzeniu przede mną przy każdym skręcie w prawo walił głową w szybę – z początku było to nawet zabawne, ale sen nie przychodził i ten dźwięk zaczął mnie potwornie irytować. Naya siedziała obok mnie. Było ciemno i nie przyjrzałem się jej dokładnie. Wyglądała na bardzo młodą Azjatkę o oliwkowej skórze, na nosie miała okulary do czytania. W ciemnościach uważnie studiowała przewodnik i jakieś ulotki, ubrana była w biały t-shirt i takie „hinduskie” spodnie, ale fajne. Rozmawiać zaczęliśmy dopiero godzinę po tym, jak autobus ruszył z dworca. Dużo się śmiała, choć miała w sobie taki przepraszający za wszystko sposób bycia. Grzeczna dziewczyna z dobrego domu. „To prawda, ja za wszystko przepraszam, nawet jak nie mam za co” - przyznała ze śmiechem, po tym jak oddała stewardowi ryż z kurczakiem, przepraszając że jest wegetarianką. Oprócz tego Naya jest Francuzką, choć rodzice urodzili się w Kambodży. Wyjechała by... przestać przepraszać, by nauczyć się języka khmerskiego, ułożyć sobie życie z bliskimi, pokazać rodzicom, że jest dorosła i samodzielna. Najwyższy czas – Naya wcale nie jest taka młoda – mój rocznik. Większość powodów, dla których wyjechała z domu na rok, to tylko moje fantazje. Męczy ją że w trakcie podróży stała się egoistką. To mi się w niej właśnie podobało – ta ukryta siła, która zaczęła o sobie dawać znać, która wyjdzie i Naya wróci do Paryża inna. Uwielbiam takie spotkania.

„Moja mama przyjechała do Francji na początku lat siedemdziesiątych. Za wszystko zapłaciła rodzina, u której pracowała przez kilka następnych lat – nie dostawała pieniędzy, bo musiała odpracować dług. Jadła resztki nie tyle po ludziach, ile po psie. O tyle dobrze, że sama mu gotowała, więc wiedziała, że jej to nie zaszkodzi. Odeszła w tym samym dniu, kiedy spłaciła dług. Nadal słabo znała język, bo nikt nie dbał o to, by ją nauczyć. Zaczęła pracę w supermarkecie, po godzinach dorabiała szyjąc i piorąc ubrania. Do wszystkiego doszła ciężką pracą. Nigdy nie słyszałam, żeby na coś narzekała. Nigdy. I ja też postanowiłam nie narzekać, choć całe moje dotychczasowe życie wydaje mi się jazdą pod prąd. Na przykład mój ostatni chłopak... To chyba najstraszliwszy facet na świecie. Po nim każdy inny będzie lepszy. Tylko raz w tygodniu chodzisz do burdelu? To wspaniale! Zakładasz prezerwatywę gdy śpisz z dziwką? Jesteś ideałem!” - opowiadała bez skrępowania i śmiała się tak, że słyszał cały autobus. „Chcesz poznać tę moją historię miłosną?” Oczywiście! - odpowiedziałem, cały czas starając się znaleźć najdogodniejszą pozycję w fotelu. „Poznałam go na kursie komputerowym. Był boski! Najprzystojniejszy facet jakiego w życiu poznałam. A gdy się rozebrał... Mógłby spokojnie grać w filmach porno. Był piękny. I bardzo opiekuńczy, słodki, wszyscy go od razu pokochali.” Wydaje się, że trafił ci się ideał. „No mi też się tak wydawało. Podejrzanie zaczął zachowywać się w łóżku, bywał agresywny, namawiał mnie na rzeczy, na które nie miałam ochoty. Zaczęłam coś podejrzewać. Zaczęłam szperać w jego rzeczach i znalazłam dziwne zdjęcia, potem filmy. On rok studiował w Wietnamie. Okazało się, że codziennie szedł do łóżka z inną prostytutką. Kiedy zabrakło mu pieniędzy sam się sprzedawał. Jakiś facet płacił mu za spanie z jego żoną, nagrywał to na wideo, a później cała trójka wspólnie oglądała te filmy. Jak popieprzonym trzeba być, żeby spać z kurwami nie używając prezerwatyw? Zaczęłam naciskać i wszystko mi opowiedział. Kilka dni przed wyjazdem dostałam wyniki badań – jestem zdrowa.” Grzeczne dziewczyny lubią niegrzecznych chłopaków – podsumowałem. „A żebyś wiedział” - przytaknęła, przekręciła się na siedzeniu plecami do mnie i po chwili zasnęła.

Mówiłem już, że uwielbiam takie spotkania?

Tak, ludzie są książkami. Sajjad poznany w Iranie, Joti z Nepalu, Iwona i Gonzalo spotkani w mikrobusie jadącym z Kambodży do Laosu, Naya i Marianna, z którymi spędziłem w sumie kilka chwil, Rana z Iraku, Pascal przemierzający samotnie Afrykę na rowerze... I nie zawsze książki te mają piękne okładki i niezwykle frapujące, chwytliwe tytuły. A co rusz wracam do nich myślami, wspominam, staram się przekartkować je w myślach jeszcze raz, wyobrazić sobie kolejne rozdziały i ich zakończenia. Co to za ludzie? Tacy, którym chce się żyć, którzy też często nie rozumieją świata, ale chcą w nim uczestniczyć, chcą czuć jego pełnię, którzy też szukają, ryzykują, poświęcają coś, nie wiedząc jak to się skończy. To ludzkie książki trzymające w napięciu do ostatniej strony, strony której nigdy pewnie nie będę miał okazji przeczytać. I to też w nich lubię. To ludzie, z którymi chciałbym usiąść przy jednym stole, tam na piętrze w tybetańskiej knajpie i zjeść momo, przysmażone na złoto z jednej strony. Zamiast nich mam okruchy, a właściwie „Ułamki filozoficzne”, które otwieram na chybił trafił, tak jak dzisiaj. „Pomyślmy o tym, co jest nam naprawdę potrzebne dla rozumienia świata. A może rozumienie wcale nam nie jest potrzebne?”

Katmandu, Dzień Kobiet 2010