poniedziałek, 8 marca 2010

Rozumiesz o co mi chodzi?


Bardzo chciałbym cię tam zabrać. Mają tam świetne żarcie, najlepsze jakie tu jadłem. Tak, ciebie! Co się tak dziwisz?

Mam ze sobą okruchy, a właściwie „Ułamki filozoficzne” napisane przez Kołakowskiego i jego córkę. Sięgam po tę niewielką książeczkę, gdy coś mnie zaczyna uwierać w środku i męczy mnie to sowicie. A czasami naprawdę odczuwam ból, powodowany tym, że nie potrafię zrozumieć... siebie przede wszystkim i czuję wtedy jakby się coś we mnie zacinało, jakby piach dostał się w tryby duszy, spowalniał mnie, blokował. Dzieje się tak nawet gdy jestem dobrze rozpędzony. Nagle trach i staję w miejscu. I wtedy biorę „ułamki” i otwieram na chybił trafił, tak jak dziś. „Bóg nie jest potrzebny, by wytłumaczyć jakieś poszczególne zdarzenie, ale wielu ludzi odczuwa potrzebę Boga, by żyć albo wierzyć w różne rzeczy, które są ich zdaniem ważne. Pomyślmy o tym, co jest nam naprawdę potrzebne dla rozumienia świata. A może rozumienie wcale nam nie jest potrzebne?”. Jestem pewny, że to co ląduje mi przed nosem, nie jest przypadkowe. Cała sztuka, by to zauważyć. Zupełnie jak ten dzisiejszy talerz wybornych momo z mięsem, pierogów przysmażonych z jednej strony, podanych z ostrym sosem chili. Te momo w tybetańskiej knajpie na Thamelu są bez wątpienia najlepszymi jakie jadłem w Katmandu.

I choć w pierwszej chwili nie doceniłem roli pierogów w rozumieniu świata, to już po drugim kęsie wiedziałem, że właśnie momo mają szansę wypchnąć mnie z odmętów niezrozumienia i na nowo wprawić w ruch me zapiaszczone serce i głowę. Zamknąłem oczy, gryzłem niespiesznie, połykałem powoli. Jedzenie lokalnych dań jest dla mnie rodzajem tej szczególnej intymności, kiedy nagle dochodzi do spotkania dwóch różnych źródeł istnienia. Istnień które do tej pory nie miały o sobie pojęcia. Ich kody genetyczne mieszają się, by na trwałe nosić w sobie nowy fragment DNA. Moja ślina, język, zęby, moje dłonie i usta oddane są jednej czynności – jedzeniu, rozpoznawaniu znajomych i odkrywaniu obcych smaków, odnajdywaniu przyjemności w nowości, inności i przekształcaniu ich w „moje”, oswojone. To jak kochanie się z kobietą odmiennej rasy, z innego kręgu kulturowego, wychowanej w innej wierze, wyznającej inne wartości. Choć tak inna, przyjdzie taki dzień, kiedy za nią zatęsknisz, kiedy o niej pomyślisz, kiedy jej egzotyczne imię wyda się niezwykle bliskie. Ja i te złociste momo przysmażone z jednej strony jesteśmy dla siebie już na zawsze. „Momo”. To słowo zawsze będzie mnie przenosić do Nepalu, do tej małej knajpy na piętrze, ślina będzie wydzielać się intensywniej a kubki smakowe będą szukały znajomego już smaku.

- Rozumiesz o co mi chodzi?
- Nie za bardzo, choć myślę, że znowu mówisz o smutku i tęsknocie.
- Chyba tak... choć wolę myśleć, że o radzeniu sobie z rozumieniem siebie, mojego świata, mojej tęsknoty, smutku...
- A czy Ty myślisz czasami o czymś radosnym? Rzygać mi się już chce od tego twojego sentymentalnego mendzenia.
- Mi też. Czasami chcę być zły, pójść na dziwki, dać komuś w mordę albo chociażby rzucić kamieniem w okno. Ale to takie głupie.
- Dziewczyny lubią niegrzecznych chłopaków.
- Zwłaszcza te grzeczne. Pamiętasz Nayę?

Tak gadam sam ze sobą maszerując samotnie po górach wokół doliny Katmandu. Nayę poznałem w Laosie, w autobusie jadącym do Luang Prabang, miasta leżącego mniej więcej w połowie drogi ze stolicy do północnej granicy kraju. Koszmarna podróż – w tych azjatyckich autokarach nie ma miejsca na nogi, poza tym droga kręta, sąsiad na siedzeniu przede mną przy każdym skręcie w prawo walił głową w szybę – z początku było to nawet zabawne, ale sen nie przychodził i ten dźwięk zaczął mnie potwornie irytować. Naya siedziała obok mnie. Było ciemno i nie przyjrzałem się jej dokładnie. Wyglądała na bardzo młodą Azjatkę o oliwkowej skórze, na nosie miała okulary do czytania. W ciemnościach uważnie studiowała przewodnik i jakieś ulotki, ubrana była w biały t-shirt i takie „hinduskie” spodnie, ale fajne. Rozmawiać zaczęliśmy dopiero godzinę po tym, jak autobus ruszył z dworca. Dużo się śmiała, choć miała w sobie taki przepraszający za wszystko sposób bycia. Grzeczna dziewczyna z dobrego domu. „To prawda, ja za wszystko przepraszam, nawet jak nie mam za co” - przyznała ze śmiechem, po tym jak oddała stewardowi ryż z kurczakiem, przepraszając że jest wegetarianką. Oprócz tego Naya jest Francuzką, choć rodzice urodzili się w Kambodży. Wyjechała by... przestać przepraszać, by nauczyć się języka khmerskiego, ułożyć sobie życie z bliskimi, pokazać rodzicom, że jest dorosła i samodzielna. Najwyższy czas – Naya wcale nie jest taka młoda – mój rocznik. Większość powodów, dla których wyjechała z domu na rok, to tylko moje fantazje. Męczy ją że w trakcie podróży stała się egoistką. To mi się w niej właśnie podobało – ta ukryta siła, która zaczęła o sobie dawać znać, która wyjdzie i Naya wróci do Paryża inna. Uwielbiam takie spotkania.

„Moja mama przyjechała do Francji na początku lat siedemdziesiątych. Za wszystko zapłaciła rodzina, u której pracowała przez kilka następnych lat – nie dostawała pieniędzy, bo musiała odpracować dług. Jadła resztki nie tyle po ludziach, ile po psie. O tyle dobrze, że sama mu gotowała, więc wiedziała, że jej to nie zaszkodzi. Odeszła w tym samym dniu, kiedy spłaciła dług. Nadal słabo znała język, bo nikt nie dbał o to, by ją nauczyć. Zaczęła pracę w supermarkecie, po godzinach dorabiała szyjąc i piorąc ubrania. Do wszystkiego doszła ciężką pracą. Nigdy nie słyszałam, żeby na coś narzekała. Nigdy. I ja też postanowiłam nie narzekać, choć całe moje dotychczasowe życie wydaje mi się jazdą pod prąd. Na przykład mój ostatni chłopak... To chyba najstraszliwszy facet na świecie. Po nim każdy inny będzie lepszy. Tylko raz w tygodniu chodzisz do burdelu? To wspaniale! Zakładasz prezerwatywę gdy śpisz z dziwką? Jesteś ideałem!” - opowiadała bez skrępowania i śmiała się tak, że słyszał cały autobus. „Chcesz poznać tę moją historię miłosną?” Oczywiście! - odpowiedziałem, cały czas starając się znaleźć najdogodniejszą pozycję w fotelu. „Poznałam go na kursie komputerowym. Był boski! Najprzystojniejszy facet jakiego w życiu poznałam. A gdy się rozebrał... Mógłby spokojnie grać w filmach porno. Był piękny. I bardzo opiekuńczy, słodki, wszyscy go od razu pokochali.” Wydaje się, że trafił ci się ideał. „No mi też się tak wydawało. Podejrzanie zaczął zachowywać się w łóżku, bywał agresywny, namawiał mnie na rzeczy, na które nie miałam ochoty. Zaczęłam coś podejrzewać. Zaczęłam szperać w jego rzeczach i znalazłam dziwne zdjęcia, potem filmy. On rok studiował w Wietnamie. Okazało się, że codziennie szedł do łóżka z inną prostytutką. Kiedy zabrakło mu pieniędzy sam się sprzedawał. Jakiś facet płacił mu za spanie z jego żoną, nagrywał to na wideo, a później cała trójka wspólnie oglądała te filmy. Jak popieprzonym trzeba być, żeby spać z kurwami nie używając prezerwatyw? Zaczęłam naciskać i wszystko mi opowiedział. Kilka dni przed wyjazdem dostałam wyniki badań – jestem zdrowa.” Grzeczne dziewczyny lubią niegrzecznych chłopaków – podsumowałem. „A żebyś wiedział” - przytaknęła, przekręciła się na siedzeniu plecami do mnie i po chwili zasnęła.

Mówiłem już, że uwielbiam takie spotkania?

Tak, ludzie są książkami. Sajjad poznany w Iranie, Joti z Nepalu, Iwona i Gonzalo spotkani w mikrobusie jadącym z Kambodży do Laosu, Naya i Marianna, z którymi spędziłem w sumie kilka chwil, Rana z Iraku, Pascal przemierzający samotnie Afrykę na rowerze... I nie zawsze książki te mają piękne okładki i niezwykle frapujące, chwytliwe tytuły. A co rusz wracam do nich myślami, wspominam, staram się przekartkować je w myślach jeszcze raz, wyobrazić sobie kolejne rozdziały i ich zakończenia. Co to za ludzie? Tacy, którym chce się żyć, którzy też często nie rozumieją świata, ale chcą w nim uczestniczyć, chcą czuć jego pełnię, którzy też szukają, ryzykują, poświęcają coś, nie wiedząc jak to się skończy. To ludzkie książki trzymające w napięciu do ostatniej strony, strony której nigdy pewnie nie będę miał okazji przeczytać. I to też w nich lubię. To ludzie, z którymi chciałbym usiąść przy jednym stole, tam na piętrze w tybetańskiej knajpie i zjeść momo, przysmażone na złoto z jednej strony. Zamiast nich mam okruchy, a właściwie „Ułamki filozoficzne”, które otwieram na chybił trafił, tak jak dzisiaj. „Pomyślmy o tym, co jest nam naprawdę potrzebne dla rozumienia świata. A może rozumienie wcale nam nie jest potrzebne?”

Katmandu, Dzień Kobiet 2010

5 komentarzy:

  1. czytam Twojego bloga i za każdym razem ryczę jak wariatka

    OdpowiedzUsuń
  2. mam nadzieję, że ze śmiechu

    OdpowiedzUsuń
  3. oj chyba ze wzruszenia :)

    OdpowiedzUsuń
  4. i pomyśleć, że sa jeszcze tacy faceci na świecie...

    OdpowiedzUsuń