czwartek, 20 maja 2010

O tym, jak głowa toczyła się za autobusem

Nie pytaj mnie jak to się skończy. Sam nie wiem co jest, a co nie jest tu prawdą. Jedno jest natomiast pewne – niewiele jest już miejsc na świecie, gdzie jeśli ktoś na drzwiach wejściowych do „biura” w zapyziałej uliczce napisał odręcznie: „Postal service”, to można mu rzeczywiście wierzyć, że przesyłka dotrze na miejsce. To jest zwykła uczciwość, choć dziś częściej zwykła być określana cudem, a te w Nepalu zdarzają się częściej niż gdziekolwiek indziej.

Czego nauczyłem się w tej podróży? Że zawsze - cokolwiek mnie spotyka - zawsze jest jakieś rozwiązanie, przynajmniej jedno dogodne wyjście, że zawsze „jakoś to będzie”. Dlatego też bez specjalnego planu wsiadłem na rower i ruszyłem przed siebie, byle dalej od miasta. Najpierw trzeba się wspiąć na okalające Katmandu góry. Później jest już lżej - ponad 20 kilometrów zjazdu krętą, podziurawioną i dość wąską jak na „autostradę” drogą ku rzece, która od tego momentu stanie się nieodłącznym towarzyszem wyprawy i będzie rosła w siłę, gdy ta będzie mnie opuszczać. Widzę jak jej koryto powiększa się z każdym pokonywanym kilometrem – górskie potoki wybrały się w tę samą podróż i tu się spotykamy. Woda – życiodajny eliksir. Kropla słonego potu spływa z czoła, zatrzymuje się na moment na czubku nosa, po czym odrywa się jakby uznając swoją porażkę, zrezygnowana, bezsilna.
Od dzieciństwa lubiłem sport, zwłaszcza takie dyscypliny, w których mogłem siłować się z samym sobą, naruszać granice własnej wytrzymałości, taki rodzaj wysiłku, po którym najmniejsza nawet rzecz sprawia nieopisaną przyjemność, kiedy chłodny prysznic czy łyk wody to największe luksusy świata. Dziś za sportem głównie tęsknię. Tęsknie za tym, by zostawić głowę w szatni, na ławce, w torbie, na brzegu... i nie myśleć. Chcę być mięśniami, oddechem, sercem przepompowującym hektolitry krwi, ale nie głową, nie myślą, nie procesem, podczas którego podejmę decyzję. Na korcie, boisku, pod koszem, w wodzie – jestem decyzją! Wolność!

Jadąc rowerem nadal myślę, buszuję w archiwach wspomnień, pytam – co dalej? Ile jeszcze kilometrów, z czego będę żył, gdzie zanocować, jak się ułoży moje życie, czy za zakrętem jest wzniesienie czy spadek, co na mnie czeka po powrocie do Polski? Nie traktuję poważnie tych pytań, a przynajmniej nie na tyle, by szukać na nie odpowiedzi. Teraz przecież jadę, pedałuję, pocę się, męczę, czuję ból w kolanach, zbieram siły na kolejny podjazd. Ale te pytania są, nie znikają. Poszły won!
Zjeżdżam na pobocze. Siadam na stercie rozrzuconych desek i patrzę na pięknie wygięty most linowy przerzucony nad rzeką. Musi mieć co najmniej pół kilometra długości. Piękny. Magiczny. Bajkowy.

Przejście przez kontrolę odpraw na lotnisku w Katmandu, to jak przejście takim mostem na drugą stronę lustra – wprost do Krainy Czarów. Nagle wszyscy stali się o głowę niżsi. Małe są okna, drzwi, drogi, taksówki, autobusy. „Nie potrzebujemy być wysocy. Mamy Himalaje, więc i tak do nieba mamy najbliżej” - powiedział Dżoti, kiedy zobaczył z jakim trudem staram się zmieścić nogi między siedzeniami w autobusie, którym jechaliśmy do Bhaktapur, 15 kilometrów za Katmandu. Trasę tę pokonaliśmy w godzinę. W każdym miejskim autobusie oprócz kierowcy pracuje jeszcze jeden facet. Do jego zadań należy kilka bardzo ważnych czynności, bez których żaden kurs nie miałby prawa się odbyć. Myślę, że to ten rodzaj dyscypliny sportowej, gdzie głowa pozostaje poza boiskiem – facet jest działaniem, decyzją, akcją nie do zatrzymania. Przez całą podróż wisi wychylony przez zawsze otwarte drzwi i wykrzykuje, informując gdzie „jego” – na marginesie jakimś cudem jeszcze na chodzie, bo w stanie tak opłakanym, że aż strach wdawać się w szczegóły – autobus, który nie ma ani numeru ani choćby kartki z rozpisaną trasą, jedzie. Tym samym zapełnia wolne miejsca, a te zawsze się znajdą. Ludzie są niewielcy i mają tę niezwykłą umiejętność zabierania dla siebie tylko tyle przestrzeni, ile wymaga niezbędne minimum. Na tylnej kanapie naliczyłem raz dziesięć osób. Autobus jest naprawdę niewielki. Siedzą bez możliwości wykonania jakiegokolwiek ruchu – jeśli swędzi nos, o podrapanie poproś sąsiada, który obejmuje cię ramieniem, bo tylko tak jest w stanie zmieścić się na ławce. Oddechy są krótkie, płytkie, ciała powyginane, dopasowane do kształtów osoby siedzącej obok, z twarzy ciężko odczytać jakąkolwiek emocję, jakby człowiek przeszedł w stan zawieszenia – między jawą a snem, między życiem a śmiercią. Do autobusu zawsze jeszcze ktoś się zmieści. A poza tym, ktoś inny zaraz wysiądzie, więc nawoływanie i zbieranie kolejnych pasażerów zawsze ma sens. On, ten sportowiec-wyczynowiec wywieszony przez drzwi kasuje każdego kto wysiada – nie ma opcji jazdy „na gapę”. Zapłaciłem 15 rupi, czyli nieco ponad 60 groszy.

Drogi są wąskie, wyboiste i nie tyle zatłoczone, co często bezmyślnie zatarasowane – a to przez ciężarówkę stojącą w poprzek, a to przez stado krów, na które trąbić nie można bo święte. Sportowiec, widząc przeszkodę, wyskakuje natychmiast z pojazdu i groźbą, prośbą, słowem i gestem udrażnia ruch, robi miejsce, to on teraz przejmuje ster i kieruje naszym pojazdem, robi przejazd i tak bez konieczności stawania poruszamy się dalej. Innym razem uderza dłonią w karoserię – dwa szybkie uderzenia oznaczają, że z jego strony (z lewej), choć słup lub inny pojazd wydają się być zbyt blisko, nasz autokar zmieści się, przejdzie. I nadal jedziemy. Jedno potężne uderzenie – stop, nie da rady, trzeba cofać, manewrować.
Wyczynowiec jest prawdziwym twardzielem, człowiekiem od zadań specjalnych, zawsze zachowującym zimną krew, nie dającym emocjom mieszać się w męskie sprawy. Nawet wtedy gdy mój sąsiad próbując otworzyć okno wypchnął na zewnątrz całą szybę. Okno w trakcie jazdy wypadło na jezdnię. Cud, magia... że nikomu na głowę i że szyba cała. Kierowca zahamował i zaczął krzyczeć, natomiast nasz człowiek był już na zewnątrz i ze spokojem podnosił zgubę z ziemi. Ledwo się z tym zmieścił w drzwiach. Gdzie szybę postawić? Obok kierowcy. Wszystko dobrze, ale odgrodził go od drążka zmiany biegów. Kierowca wrzeszczy coraz głośniej. Mój bohater jest spokojny, opanowany, skupiony. Jest decyzją, jest działaniem. Udało się, ruszamy dalej.

Gdy wędruje się po górach, nawet tak pięknych i innych niż te polskie, głowa nadal pracuje, nadal zadaje pytania, domaga się atencji, usilnie chce by się nią zajmować, prowadzić dialog. Każdego dnia, po przejściu kilkunastu kilometrów z plecakiem na grzbiecie, o ósmej wieczorem byłem już w łóżku, a sen nadchodził i raził jak błyskawica. Nie jestem tylko pewien co mnie męczyło bardziej – spacer czy głowa? Gdy wracałem z gór, wsiadłem do autobusu w Nagarkot, miejscowości leżącej na wysokości dwóch tysięcy metrów. Jechałem z powrotem do Katmandu, siedemset metrów niżej i kilkadziesiąt kilometrów dalej. W górach nie ma dróg, jest ubita, bardzo kręta i niemiłosiernie wyboista ścieżka. Autobus wypełniała muzyka, która zdawała się mieć jeden cel – roznieść w drobny mak tandetne głośniki. W związku z czym zamiast muzyki słychać było głównie efekty zmagania się materii ze sztuką – głośniki charczały, wyły, chrzęściły, krztusiły się. Nie można im było zarzucić jednego – zagłuszały wszelką myśl. I taki był chyba cel kierowcy i jego pomagiera-sportowca. Przewodniki po Nepalu radzą, by wybierając się w podróż autobusem „górskim”, być na czczo, nie wyglądać przez okno i wyposażyć się w tzw. torebkę chorobową. Autobus rozpędzony był do granic możliwości, skakał w rytm tej niby-muzyki, a ja siedząc na tylnej kanapie starałem się utrzymać w pionie. Mężczyzna obok uśmiechnął się i rzekł z nieskrywaną satysfakcją: „Chodzenie po górach to nic. Tu masz dopiero prawdziwą przygodę”. Nagle kierowca wykonał ostry skręt w prawo... i z autobusu (przez zawsze otwarte drzwi) dosłownie wyfrunęła jedna z kilku transportowanych butli z gazem. Patrzyliśmy jak przelatuje metr od mężczyzny z dzieckiem, którzy właśnie tamtędy przechodzili. To był cud, magia... że nikomu nic się nie stało.

Ocknąłem się w Katmandu. Dotarło do mnie wtedy, że dostałem to, czego chciałem. Przez całą tę podróż głowa toczyła się za autobusem. Nie było myśli. Byłem działaniem – Michał, dotrwaj!

Katmandu, marzec 2010

piątek, 14 maja 2010

Malemen, dziewczyny, dyskoteki i takie-takie


To prawda, nie miałem pomysłu na tytuł tego wpisu, ale informacja jest następująca: od poniedziałku w dobrych salonach prasowych dostępny będzie najnowszy numer magazynu "Malemen" a w nim do poczytania mój kolejny tekst z daleka. Podobno najlepszy. No to tyle.

Warszawa, 15 maja 2010

wtorek, 20 kwietnia 2010

Oaza XXI wieku

Czyli Dubaj. Do pooglądania...














...i do posłuchania.

20 kwietnia 2010

sobota, 3 kwietnia 2010

Indie Wnet


W Poranku Radia Wnet opowiadałem o Indiach - napisali, że pięknie.
Do posłuchania tutaj (mniej więcej od 65 minuty).

New Delhi, ostatni dzień w Indiach

czwartek, 1 kwietnia 2010

Turysta w Indiach



























New Delhi, 1 kwietnia 2010

piątek, 19 marca 2010

Ananasy, banany i (nie)szczęście


Już w nazwie tego kraju czuć spaleniznę. Kambodża, Kam-bo-dża – czujesz duszący dym, wdzierający się w oczy, nos, mieszający się z krwią, mącący myśli i wyżerający kolory? Zamiast zielonego jest brązowy, zamiast błękitnego jest biały a raczej blady, zamiast białego – szary, a reszta jest brunatna. Tu nawet szaty mnichów buddyjskich pozbawione są soczystości znanej z filmów o Azji lub pobytu w Tajlandii. Te tutaj jakby zatraciły blask, mają barwę zachodzącego słońca oglądanego przez chmurę ciemnej mgły. Są przypalone, brudno-rude, znoszone, prawdziwe. I to mi się w tym kraju właśnie podoba. Tym bardziej, że w Azji Południowo-Wschodniej coraz trudniej o autentyczność. A w Kambodży ludzie nadal potrafią się naprawdę zezłościć i szczerze cieszyć.

Być w Indochinach i nie poprosić mnicha o chwilę rozmowy, to jak być w Indochinach i nie objadać się bananami i ananasami. Mnisi buddyjscy fascynują mnie od dawna. Uwielbiam się im przyglądać. Ich postawa – wyprostowana, ich ruchy – niespieszne, ich twarze – pogodne, ale niekoniecznie uśmiechnięte, ich zaangażowanie i bezpretensjonalność, ich niczego nie narzucająca siła - to robi na mnie wrażenie, to mnie niezwykle intryguje i przyciąga. A ci w Kambodży, w kraju który nie miał wiele czasu, by otrząsnąć się z traumy po rządach Pol Pota i rzezi Czerwonych Khmerów, dodatkowo promieniują niezwykłą dobrocią, mają tę wspaniałą życzliwość w spojrzeniu. Jakby widzieli więcej, jakby poznali tajemnicę życia i szczęścia, ale wcale się z tym nie obnoszą, nie ma w nich śladu dumy ani poczucia wyższości, tak często towarzyszących ludziom wybitnym. Na ich twarzach wyraźnie rysują się ludzkie cechy, które sam chciałbym posiadać, tak bardzo odmienne od cech współczesnych „Wielkich”.
Dużo zastanawiałem się jakie pytanie chciałbym im zadać. Zapytać mnicha czy bywa smutny? Dociekać czym jest dla niego szczęście? Poprosić by powiedział mi o mądrości, o miłości, o pięknie, o wierze? Czym więcej o tym myślałem, tym pytań przybywało.

W Laosie też czuć dym – wszechobecny dym wypalanych jointów. „Jeśli chcesz palić tu marihuanę skontaktuj się z obsługą naszego baru” - taki szyld widnieje w prawie każdym lokalu w znanej wśród rozrywkowych backpackersów miejscowości – Vang Vieng. Policja często robi naloty, ale karze jedynie turystów – mandat wynosi czasami nawet 500 dolarów, co dla wielu stanowi równowartość miesięcznego pobytu w tym kraju. Pewna para Hiszpanów kupiła cztery kilogramy trawy i chętnie się nią dzieli z innymi podróżującymi cudzoziemcami. Warunek jest jeden – palić można tylko w pokoju. Na zewnątrz kręci się zbyt wielu tajniaków. Bary, restauracje i kluby mają cichą umowę z policją i każdy o tym wie. Wiadomo też, że każdy lokal ma specjalnie wydzielone pomieszczenie, gdzie narkotyk – w tym także opium – można kupić i w spokoju wypalić. Ci którzy wolą pić mogą to robić nie wychodząc z wody – na trasie porywistego potoku, w dół którego spływa się na wynajętej za jednego dolara nadmuchanej dętce, znajdują się dziesiątki barów, które łowią klientów rzucając im linę. Na końcu trasy w furgonetce czeka właściciel dętki, który za odpowiednią opłatą zmęczonego całodniowym spływem turystę odwozi do guesthouse'u. W menu każdej z knajp leżącej na Si Phan Dot (Cztery Tysiące Wysp) na szeroko rozlanym Mekongu na południowym krańcu Laosu, obok zwykłych dań curry znajdują się „happy pizza” z grzybami o niecodziennym działaniu i „happy shake” - banan lub ananas zmiksowany z gandzią. Co ciekawe, wielu Holendrów swój pierwszy kontakt z „happy” potrawami i innymi niż alkohol używkami ma właśnie tutaj, wcale nie w Amsterdamie. Tubylcy nie gorsi – dzielnie dotrzymują „białym” kroku, często zupełnie dominując imprezę.
Z książki Tiziano Terzaniego o Azji zapamiętałem słowa jednego z bohaterów, pochodzącego z tej część świata, wypowiedziane ponad 30 lat temu: „W każdym Wietnamczyku kryje się mandaryn, złodziej i kłamca, ale też marzyciel”. I dziś wydaje mi się to bardzo prawdziwe. W Azji nikomu nie można ufać i każdy, nie pomijając turystów, wydaje się gonić za swoją wersją szczęścia jakby ze zdwojoną siłą.

Być może właśnie dlatego w Tajlandii turyści posiedli większość obszarów, nie pomijając świątyń i spokoju mnichów. Być może właśnie dlatego ci ostatni nie sprawiają wrażenia zainteresowanych rozmową z samotnie podróżującym trzydziestolatkiem z Zachodu – typem dość dobrze pasującym do profilu mężczyzny, który przybył do ich kraju, by odkryć raj na ziemi, nie rezygnując z przyjemności piekieł. I nie porozmawialiśmy. Za to spotkałem kilku mężczyzn, którzy zdawało się znaleźli w Tajlandii to, czego szukali. Większość niezbyt rozmownych, poza jednym.
Alan siedział naprzeciwko mnie w pociągu jadącym z Bangkoku na północ Tajlandii – do Chiang Mai, leniwego miasta, choć już poważnie przesiąkniętego zachodem. Chudy, 50-letni Australijczyk okazał się być miłośnikiem motorów i koneserem azjatyckiej urody. Jest hipisem z długim stażem. Przez 9 lat był w związku z Japonką. Rozstali się rok temu. W Tajlandii poznał kolejną kobietę, kolejną Azjatkę, być może kolejną miłość swojego życia. „Nie chcę marnować życia” - powiedział mi, wyciągając z torby butelkę tajskiego rumu „Sang Som” i dwie puszki coli. Mieliśmy ponad 12 godzin, by porozmawiać o „wszystkim i kilku innych sprawach”. Przekonał mnie, że nie jest typowym przykładem faceta w średnim wieku, który przyjechał tu, by spędzić gorącą zimę w towarzystwie nieco infantylnej, ale młodej i atrakcyjnej Azjatki. Przyjechał, by się z młodą i atrakcyjną Azjatką związać. Związać – to jak najbardziej odpowiednie słowo. On – w wyciągniętym podkoszulku z siwą czupryną i półwieczem na karku chyba nigdzie indziej na świecie nie ma tak łatwej drogi do... młodość. Do tej ulotnej, niczym nieskrępowanej energii skumulowanej w atrakcyjnym ciele młodziutkiej dziewczyny często nawet nieznającej angielskiego. „I girlfriend you”. Słowa nie maja znaczenia. Tu dochodzi do transakcji, zawiązywany jest niemy kontrakt polegający na wymianie dóbr – ona daje to, co ma najlepszego, a on wnosi środki, by zadbać o ten skarb i - co nie zawsze tak oczywiste dla szukających szczęścia w Azji – o jej rodzinę. Ale kto o tym myśli, gdy ona siedzi obok, z czułością gładzi po ręku i z pełnym oddaniem patrzy głęboko w oczy. A do tego ma na sobie nieprzyzwoicie krótką spódniczkę. Mężczyzna ma kobietę o jakiej nawet nie śnił. Jest w niebie, jest szczęśliwy.

W Tajlandii światem rządzą dwaj bogowie: seks
i pieniądze. To żadne odkrycie. To prawda, która sprawia, że kraj ten i jego bogowie, mają wielu wyznawców na całym świecie. W samym Bangkoku jest ponad 440 świątyń. Ile jest burdeli? Nikt się tym nie chwali, ja nie dociekałem, ale przypuszczam, że przynajmniej trzy razy więcej. Na ulicy zaczepia mnie jeden z wielu naganiaczy: „Taxi?” Nie. „Tuk-tuk?” Nie. „Lady bum-bum?” Nie. „Boy?” Nie. Ścisza głos: „Little girl?” Mam ochotę krzyczeć. NIE! Dwadzieścia metrów dalej to samo. I tak w kółko. Zajęło mi chwilę, by zrozumieć, że oni po prostu chcą mojego szczęścia, chcą bym w końcu dostał to, czego szukam. Tak samo kiedy pytam o drogę i choć później okazuje się, że wskazano mi ją źle, to w momencie jej objaśniania drobny Taj wydaje się być przekonany o właściwym kierunku. Nie chce bym był zawiedziony i odszedł bez odpowiedzi. Okłamał mnie dla mojego dobra, abym czuł się dobrze, abym był szczęśliwy.

W
Kambodży, zapominając o od tygodni obmyślanych pytaniach do mnichów, widząc w świątyni dziwną płaskorzeźbę pokaźnych rozmiarów, zapytałem o nią jednego z nich. „Myślę, że to jest odcisk stopy Buddy, ale nie jestem pewien. Nie masz przewodnika? On na pewno by ci wszystko wyjaśnił. Gdybym wiedział, to z pewnością bym ci powiedział. Ale nie wiem.” Młody mnich patrzył na mnie przez chwilę, jakby czekał, że o coś jeszcze zapytam. Podziękowałem, on uśmiechnął się i odszedł. Nie miałem więcej pytań. Te kilka prostych, spokojnie wypowiedzianych zdań wypełniło mnie po brzegi. Oczywiste stało się dla mnie, że jego przyjemność istnienia zawiera się w prostocie, w wybieraniu najmniej zawiłych dróg, w mówieniu prawdy, w mówieniu jej wprost. Istnieje w pierwszym wrażeniu, w pierwszym odruchu pozbawionym rachuby. Całe to szczęście, które z takim mozołem gonimy każdego dnia, to świadomość siebie, a nie potrzeba rezultatów, bez których nie jesteśmy w stanie uznać naszych doświadczeń za wartościowe. Radość tkwi w świadomość naszej ciekawości – świata, siebie, innych, wcale nie w jej zaspokojeniu. Lekkość istnienia związana jest ze świadomością posiadania pytań, a nie z koniecznością poznania na nie odpowiedzi. Po raz kolejny w trakcie tych kilku miesięcy podróży wyraźnie poczułem, że to, czego szukam jest tym, co porzucam.

Laos, Don Det, 2 lutego 2010

czwartek, 18 marca 2010

Ja tu ciężko haruję!


W najnowszym numerze magazynu „Malemen” będzie... nie będzie... jednak jest mój tekst o Indochinach – wrażenia z Tajlandii, Laosu, Kambodży (niebawem pełna wersja tekstu na blogu). Poza tym w piśmie „Studenckie abc” popełniłem tekst, który redakcja zatytułowała „Daleki Bliski Wschód” i można mnie od czasu do czasu usłyszeć w poranku Radia Wnet – tutaj link do mojej opowieści o Iranie: http://www.radiownet.pl/radio/wpis/3284/

Być może będzie też można coś mojego czytać w portalu internetowym „Zwierciadła”.

Walczę!

poniedziałek, 15 marca 2010

Dej & Didi...



















...czyli brat (dej) i siostra (didi) - tak się tu ludzie do siebie zwracają (i nie ma to nic wspólnego z maoistami!).

Nepal, 16 marca 2010