środa, 28 października 2009

Zachód ocenia


Jeden z moich przyjaciół napisał mi w mailu: „tlkiwe są Twoje teksty, ale na łeb biją Cię Twoi komentatorzy.” Cokolwiek „tlkiwe” znaczy, do wpisu tego zmotywował mnie właśnie jeden z komentarzy – jedyny do tekstu „Nowe granice”, dzięki któremu zdałem sobie sprawę, jak wielu rzeczy nie udaje mi się opowiedzieć tak jakbym chciał.

Mój wyjazd z Polski, z Europy, z dala od zachodniej cywilizacji wziął się między innymi z powodu nasilającego się poczucia wyobcowania. Zachód wydaje się dziś być zupełnie zatraconym, zabłąkanym. I zabłąkanie to nie wynika już nawet z uporczywie zadawanych pytań: „do czego doszliśmy?”, „dokąd zmierzamy?”. Zagubił się w swoim pędzie do lepszego, większego, wygodniejszego... zapominając do czego mu to wszystko potrzebne. Dzisiejsze życie człowieka Zachodu opisują dwie wartości: przypadkowość i jednorazowość. A przyprawione jest to wszechobecnym „przepraszam, nie mam czasu”. Bezustanny pęd za ŻYCIEM stał się wytrychem, kluczem zamykającym drzwi przed każdą myślą, mogącą zaburzyć ten w pocie czoła wypracowany rytm: praca-dom-rachunki-praca-zakupy-dzieci-dom-więcej rachunków-praca. Dopiero wtedy mogłoby dojść do prawdziwej katastrofy. Więc co robi dziś człowiek Zachodu? Przestaje myśleć! „Każdy sąd, każda opinia stają się coraz bardziej tylko wyrazem chwili, strzępem jakiejś bliżej nieznanej całości. Fragment w dziedzinie myśli zaczyna obowiązywać wszędzie, krótkoterminowość wszelkich prawd staje się regułą, wreszcie płynność wszystkiego wygodną wymówką. Rozum, nie mogąc odnaleźć żadnej idei przewodniej, ogranicza się do zwykłego notowania faktów” - pisał w 1945 roku Andrzej Bobkowski. Niewiele się od tamtego czasu zmieniło, oprócz tego, że życie na Zachodzie stało się jeszcze nudniejsze. Pozbawione „ludzkiego artyzmu” oraz przyjemności z bycia i samopoznania przypomina nowocześnie wyposażony, ekskluzywny apartament, w którym niczego nie można dotykać. Tu – na Bliskim Wschodzie – nadal odnosi się wrażenie, że najistotniejsze w życiu jest przede wszystkim czerpanie przyjemności z tegoż życia. Tempo jest wolniejsze, a rozmowa z przyjacielem przy herbacie najważniejsza. Inny problem, że przyjemności są mocno ograniczone.

Nie mogę bawić się w komentowanie komentarzy we własnym blogu – w Syrii takie wymysły jak facebook, youtube czy blogspot są zablokowane, niedostępne, zakazane. Taki to rodzaj wolności. Czasami przypomina to Polskę sprzed 1989 roku. Zachód ocenia! Nie. Jeśli oceniam, to z perspektywy człowieka ponad wszystko ceniącego sobie wolność. Wolność wyboru, wolność wypowiedzi, wolność widzenia i doświadczania świata własnymi oczami i własnym sercem. Komfort ten trudno docenić dziś na Zachodzie. Czy uważam, że moja wolność jest „szersza” od tutejszej? Tak. Czasami w bardzo prozaicznych wyborach. Tu najczęściej ktoś nas w tym wyręcza. I to w znacznie poważniejszych sprawach. Kto zostanie żoną ich syna? – rodzice ustalają tuż po narodzinach dziecka lub znajdą mu ją później. Pozna ją w dniu ślubu. Natomiast kobieta swoją wolność uzyskuje wkładając abaję i hidżab – nikt jej wtedy nie pyta gdzie idzie, z kim, co będzie robiła i co ma pod czarnym przebraniem. Taki to rodzaj wolności. Tu nadal dostaje się kartki żywnościowe, talony na ropę (w zimie) i więcej nie będzie, nieprzymuszenie wiesza portrety ukochanego wodza nad wejściem do domu, patrząc jak 80% budżetu państwa pochłania wojsko. Zachód ocenia! To dość wygodne – urodzić się i żyć w zachodnim komforcie, wygrażając jednocześnie paluszkiem Unii Europejskiej, krzywiąc się na USA, kiwając głową z niezadowoleniem, gdy Zachód nie rozumie innych kultur. No, nie rozumie. To prawda. Być może większość błędów popełnionych przez Amerykanów w Iraku wzięło się z niewiedzy o podstawowych! regułach życia codziennego w tamtejszej kulturze, tradycji, religii. Może gdyby je znali – choćby taką, że pokazywanie podeszwy buta (choćby nieumyślnie, siedząc przy jednym stole) to gest obraźliwy, a przyciskanie tymże butem twarzy leżącego to hańba dla całej jego rodziny, którą zmyć może tylko dokonując zemsty – to może wojna ta wyglądałaby inaczej. Co lepsze – zatracenie się w tradycjach i rytuałach czy może w pędzie za złudnym prestiżem? Kto odpowie?

Na Bliskim Wschodzie jestem któryś raz z kolei i trudno mi się wyzwolić od fascynacji tym światem. Nie znaczy to, że kocham go bezgranicznie i pojmuję jego prawa. Czym dłużej tu jestem, tym częściej myślę, że w niczym nie przypomina on mojego. Tu na każdym kroku zakazy. Te natomiast rodzą bunt, sprzeciw, próby ich obejścia. I tak też się dzieje. Tak jak większość korzystających tu z internetu, i ja mógłbym jakoś zmienić adres IP mojego komputera i bez ograniczeń odwiedzać wszystkie zakazane strony. Szczerze powiem – nie chcę mi się. Czy na tym tle nasze (zachodnie!) działania wydają się mniej kontrowersyjne? Tak, bo dla nas zakaz to stan chwilowy, nie pcha do walki. Dla Nich - stan permanentny. I choćby stąd biorą się podstawowe różnice dotyczące podobieństw – bo przecież i tu ludzie się kłócą, kochają, mają marzenia, lubią się śmiać. Prawdziwa trudność polega na dotarciu do prawdy, do źródeł – dlaczego się kłócą, czym jest dla nich miłość, o czym konkretnie marzą, z czego lubią się śmiać? Czy miłość w ich wydaniu to coś więcej niż pierwsze wrażenie podlane czystym popędem? Często wydaje się że nie. Jednym z pierwszych pytań jakie zadaje się tu kobiecie, to czy jest zamężna. Jeśli nie jest, to często po trzech minutach rozmowy dostaje propozycję zamążpójścia. I nie jest to żart. Czy w takim małżeństwie może udać się coś poza nocą poślubną? Jest szansa, choć trudno ją traktować poważnie.

Dzisiejszy człowiek jest zakładnikiem mody. I wcale nie jestem pewien czy wyraźniej widać to na Zachodzie. A kto kogo tak naprawdę zaraził konsumpcjonizmem? Przez blisko dwa tysiące lat przez Syrię przebiegała tak zwana południowa droga jedwabnego szlaku (łączącego Chiny z Europą), której znaczenie zmalało dopiero w XVII wieku, po odkryciu drogi morskiej do Chin. O tym jak ważnym i naturalnym elementem życia jest tu handel, przekonać się można wchodząc na ciągnące się kilometrami souki, na których sprzedaje się WSZYSTKO – od wypchanych ptaków drapieżnych przez dekoracje i ozdoby niezbędne na przyjęciach urodzinowych aż po olbrzymie i nieprawdopodobnie drogie dywany z włosia wielbłądziego. Syria nie jest typowo turystycznym krajem – te souki to nie turystyczne atrakcje, ale serca miast, centrum życia, centrum handlowe, złote tarasy. Szczególnie wyraźnie widzę to właśnie w tym kraju - w Aleppo, w Damaszku. Kupowanie, sprzedawanie, zarabianie, ile, za ile, drożej, taniej, więcej, mniej... Wokół tych słów kręci się tutejszy świat. Handel płynie w tutejszej krwi. Od setek lat, więc może dlatego konsumowanie tu nie jest tak bezmyślne – spełnia konkretne zadania. Posiadanie zawsze było tu i nadal jest sposobem na wyróżnienie się. W kraju, w którym cena samochodu jest mniej więcej dwa i pół raza wyższa od ceny „polskiej” (Państwo dba o to, by ludzie nie wydawali pieniędzy na zbyteczne luksusy) łatwo się wyróżnić – wystarczy kupić furę, reszta może zaczekać. Czym większy i lepszy samochód, tym większa szansa na więcej niż jedną żonę. Bo kochanek nikt tu nie ma – zakazane!

Mój gospodarz ma sto dolarów emerytury i dom na Starym Mieście - dwa pokoje wynajmuje gościom takim jak ja, w pozostałych dwóch mieszka on z żoną, córka i dwóch synów. Dom stary, trudno nazwać go pięknym – życie i tak toczy się na zewnątrz, na patio. W pokoju, który jest jednocześnie salonem, jadalnią i sypialnią właścicieli, stoją trzy stare kanapy, na podłodze leży beduiński dywan, na ścianie wisi dość okropny obraz – równie dobrze wszystkie te przedmioty mogły znajdować się tam 35 lat temu. Oprócz jednej rzeczy. W narożniku stoi wielki, plazmowy telewizor z dostępem do setek kanałów. Czy to jest ta „wartość” zaszczepiona przez zachód? Nie wiem. Jestem za to pewien, że od kiedy ludzie mają tu nieograniczony dostęp do wizjera, przez który podglądają zachodni świat, to wielu z nich znalazło się w poważnym rozkroku – z jednej strony trzymają ich tradycje/wychowanie/wiara/zakorzenione głęboko nakazy a z drugiej kusi obietnica swobody/wolności/lepszego/wygodnego/beztroskiego życia na Zachodzie. Kiedy rozkrok zaczyna przechodzić w szpagat, z każdego kąta zaczyna zalatywać hipokryzją. Czuć zagubienie, czuć wahanie, widać jak się miotają – co wybrać, jak żyć, co lepsze? I wtedy na scenę wchodzą „ortodoksyjni przywódcy”, spełniając bardzo ważną rolę – podsuwają gotowe rozwiązania i odpowiedzi, poparte dowodami. A dowodów na to, że nasza demokracja, nasza wolność, nasze wartości dawno zatraciły swe pierwotne znaczenie nie brakuje. Dobrze jeśli można wybrać. Ja tu zostaję, choć nie na zawsze.

Bliski Wschód, 27.10.2009

niedziela, 25 października 2009

Jesień?


24.10.2009
Czaił się od kilku dni. Czuć było go w powietrzu, skrytego za górami. No i w końcu „bach”. Spadł! Pierwszy deszcz w Damaszku. Leniwie, ociężale, jakby wcale nie był przekonany, że właśnie tego chce. Przypominał deszcz w środku lata – duże krople zmywały kurz z dachów, ganków, schodów, wypełniając powietrze i głowy lekkością. Wystukiwał nieśpieszny rytm, jakby chciał powiedzieć – ja tu tylko przelotnie, przejazdem, na chwilę. Po kilku minutach było po wszystkim. Usiedliśmy wszyscy razem na patio i w milczeniu piliśmy herbatę z cynamonem, wdychając zachłannie świeże skrawki życia, na zapas, na jutro. Zgasło światło. Zapadła absolutna cisza. Po pierwszym deszczu pozostały tylko chmury, które równie leniwie odpływały w tylko sobie znanym kierunku.

26.10.2009
Dziś znowu się pojawił - potężniejszy, znacznie bardziej zdecydowany, w towarzystwie błyskawic, grzmotów i błysków. Piękna burza! Relaksująca, pozwalająca odsunąć wszystkie plany i myśli na boczny tor.

Nadal Damaszek

czwartek, 22 października 2009

Nowe granice


Od początku coś mi tu nie pasowało. Był środek nocy. Właśnie wylądowałem w najstarszym nieprzerwanie zamieszkanym mieście świata. Na lotnisku, które zdaje się pamiętać jego początki, w kolejce do odprawy paszportowej wcisnęło się przede mnie kilka osób. Kobietę, która stała przy okienku, a mnie, stojącego na linii wyznaczającej początek kolejki, dzieliło kilka metrów. Jak można nie skorzystać z takiej okazji? I jak głupim trzeba być, żeby nie wypełnić tej luki? Zaraz kilku mądrych się znalazło. Muszę przyznać, że chwilę mi zajęło, zanim na dobre przypomniałem sobie co to za świat i jakie rządzą nim reguły. Tu nie ma zbędnych przestrzeni, wszystko wypełnione jest po brzegi, ulice – samochodami, talerze – jedzeniem, powietrze – zapachami. A do autobusu zawsze się zmieścisz, bez względu jaki panuje w nim tłok. Zapomnijcie o prywatności! Randki w obecności matek, decyzje małżeńskie podejmowane na forum rodzinnym oraz „nie, dziękuję”, oznaczające „tak, poproszę”. Zapomnijcie o prywatności! Granica osobistej przestrzeni skurczona jest do konturów ciała, a wymiar życia, który dziś w zachodnim świecie wydaje się święcić tryumfy, nazwijmy go intymnością bycia samemu ze sobą - tutaj nie istnieje. Bez przerwy mnie ktoś zaczepia, dotyka, popycha, podpiera się na moim kolanie wsiadając do busa-taksówki lub staje tak blisko, że prawie słyszę jego myśli. Zjesz, albo będziesz zjedzonym, stany pośrednie nie istnieją. Tak jak nie istnieje tu twór zwany kolejką. Kto pierwszy, większy, bardziej cwany – ten lepszy. Żeby załatwić coś przy okienku – kupić bilet autobusowy, chleb pod postacią placka lub znaczki na poczcie, trzeba z uśmiechem na twarzy nadepnąć komuś na stopę i zupełnie niechcący wbić łokieć w żebra, patrząc czy ktoś inny nie atakuje nas z drugiej strony. Nic tak nie uczy wolności i demokratycznych zachowań – każdy ma prawo kupić chleb w tym czasie, kiedy chce i niby dlaczego ktoś inny ma być uprzywilejowany i dostać go przed nami. To tak, jak z jazdą samochodem po tutejszych drogach – wydaje się, że każdemu kierowcy przyświeca jedna jedyna zasada, brzmiąca zupełnie na odwrót, niż ta z żartu o seksie od tyłu: „Najważniejsze by nie być z tyłu”. Tu trzeba być zawsze z przodu, zawsze pierwszym, za wszelką cenę. To czyni mężczyznę męskim. Ale nie można się temu dziwić. Jak inaczej udowodnić swoje męstwo, jeśli w przestrzeni męsko-damskiej wszystko zabronione? Dlatego chłopaki noszą obcisłe, czarne t-shirty z dużym logo armani i o numer za małe, do połowy rozpięte koszule. Wąsy i brody przycięte z precyzją lasera. Zaschnięty żel na zaczesanych do tyłu włosach jest jak błyszcząca w słońcu zbroja wojownika. Do tego wielkie, wysadzane kryształkami i zdobione dużymi emblematami znanych marek odzieżowych klamry pasków do spodni. Stoją grupkami na rogach zatłoczonych ulic, szepczą do siebie, wodzą zahipnotyzowanymi oczami za kobiecymi biodrami. A kobiety tutaj mają zazwyczaj pokaźne biodra, więc skanowanie ich wzrokiem trwa. Ci opływający testosteronem młodzi mężczyźni wypełnieni obrazami kobiecych i niedostępnych bioder, nagich stóp w szpilkach, pomalowanych na czerwono paznokci zupełnie tracą kontrolę. Naćpani chucią łapią się za dłonie, masują stojącemu obok koledze przedramię, ściskają się za uda. Wygląda to jak taniec, podczas którego dłonie poruszają się w takt zupełnie innej muzyki niż oczy. Rękom przygrywają marsze wojskowe i skoczne walce, za to oczy wypełnia monotonna, ledwo słyszalna mantra. Grupki mężczyzn przemierzających ulice są jak stada polujących drapieżników, które z jakiś powodów nie mogą zadać ostatecznego ciosu, kończącego żywot, znajdującym się na wyciągnięcie ręki ofiarom. Widok równie niezwykły, co powszechny. I wszyscy szczycą się tym i jednocześnie dziwią, że dwóch chłopaków na południu Syrii zgwałciło, po czym zamordowało żonę swojego brata.

Oto codzienny obrazek – siedzą faceci w swoim sklepie z biżuterią lub sokiem wyciskanym ze świeżych owoców i oglądają telewizję. Kanał libański, turecki albo jeszcze inne mtv. Na ekranie półnagie dziewczyny tańczą, śpiewają, czarują uwodzicielskimi, ale i trochę niewinnymi spojrzeniami. W to co odziane są arabskie piosenkarki, to jakby zachodnia moda przepuszczona przez dom publiczny pod wschodnią granicą Polski. Chłopaki siedzą, patrzą i z trudem przełykają ślinę. Istnieje spora szansa, że zakupów nie będzie. Sklepikarze są zajęci. A po powrocie do domu z jeszcze większą stanowczością w głosie nakażą swoim żonom dokładniej zakrywać włosy, jeśli zamierzają wyjść na ulicę i pokazać się ludziom. Czym mocniej pragną uległej i emanującej seksem piosenkarki z telewizora, tym mocniej chcą, by ich żony, siostry i córki pozostały ich przeciwieństwem. I ponownie, z jakże trafnym spostrzeżeniem, przychodzi Jerofiejew, tyle że piszący o Abchazji – jej mężczyznach i kobietach. „Krzepnące z biegiem lat hasło rosyjskich kobiet: >>Żyje się tylko raz!<<, które w istocie stało się kontynuacją zasady Karamazowa: >>Jeśli Boga nie ma, to wszystko jest dozwolone!<<, w kaukaskiej świadomości przeistoczyło się w swoje przeciwieństwo: jeśli dane ci jest jedno życie, nie psuj go. Kobiety abchaskie nie powinny być takimi kurwami jak rosyjskie. Abchazowie negują swą historyczną przynależność do islamu, ale źródło ich płciowego apartheidu nie pozostawia żadnych wątpliwości.” Natomiast tu wszyscy muszą! pamiętać o swojej przynależności, szczególnie jeśli przejawiają tendencję pójścia pod prąd. To jak arabskie kobiety chciałyby wyglądać, najlepiej widać na ulicach Bejrutu. Znajoma iranistka powiedziała mi, że gdyby w Iranie pozwolono kobietom zdjąć chusty, to prawdopodobnie i górny Teheran wyglądałby podobnie. W tym świecie wszyscy od najmłodszych lat uczeni są postępować wbrew sobie, wbrew temu co naprawdę chcą i czują. Współczuję i walczę, by nie ulec pod naporem przewracanych z niezadowoleniem oczu. Nie znaczy nie! I nie będzie inaczej.


Od początku było coś nie tak i sam fakt, że nie wiem co to jest, napełniał mnie niepokojem. Siedziałem na przestronnym tarasie restauracji leżącej na wysokiej skarpie. Oddychałem świeżym, rześkim powietrzem z dala od miejskiego zgiełku. Wzgórze po przeciwnej stronie nie dawało mi nadziei, że kiedykolwiek poznam reguły arabskiego świata – drzewka oliwne rozsiane bez ładu, w zupełnym chaosie. Pomiędzy nimi stał osiołek. Widok ten nie tylko mnie rozleniwiał. Kelnerzy w półśnie snuli się między stolikami. W końcu zamówiłem: hummus, muhamarę – słodkawą czerwoną pastę z całą masą ziół, przyprawianą na ostro, oliwki i kurczaka z ryżem. Rozsiadłem się wygodnie, wychylając mocno do tyłu. Spojrzałem w niebo. I wtedy właśnie odkryłem, co mi tu od początku przyjazdu nie grało. Po raz pierwszy od ponad trzech tygodni ujrzałem chmury. Prawdziwe, puchowe kule, a nie pojedyncze obłoczki, takie jak te, które ćwiczyły arabską kaligrafię nad ruinami Świątyni Jowisza w Baalbek. Teraz przez niebo przetaczały się stada baranów, tysiące bialusieńkich, puszystych zwierzaków, bezszelestnie wypasających się nad moją głową. Miałem ochotę wyciągnąć rękę i zrywać kłębki miękkich włókien z bawełnianej plantacji niebios. Cóż to był za widok! Co za radość! Co za ulga – a jednak dzieją się tu rzeczy, które nie podlegają ludzkiej ingerencji, mają gdzieś konwenanse i zakazy. Są okrzykiem niczym nieograniczonej, czystej wolności. I gdy tylko słyszę: „musisz”, zaraz wsiadam na jedną z tych chmur i odfruwam, oby jak najdalej. Trudne to, bo tutejsze niebo zazwyczaj błękitne i bezchmurne.


Pierwszy miesiąc minął, 22.10.2009

środa, 21 października 2009

Zdumiewające spojrzenie Rity


Nie wiem czy najnowsza płyta Anouara Brahema tak wyjątkowo smakuje tylko tutaj, ale warto zaryzykować jej słuchanie także w spowitej zimo-jesienią Polsce. Minimalizm tej muzyki ma niewiarygodną moc unoszenia. Nie jestem już nawet pewien czy moja podróż do Iranu po latający dywan ma jeszcze jakikolwiek sens.

Październik w Syrii

wtorek, 20 października 2009

Saladyn Niezwyciężony


Siedziałem na dziedzińcu przepięknego pałacu Azema, wybudowanego przez gubernatora Damaszku w połowie XVIII wieku. Lubię tu przychodzić – to jedno z niewielu spokojnych miejsc w tym gęstym, spoconym, zatłoczonym, lepkim i zadymionym mieście. Siedziałem na ławce i starałem się przedrzeć myślami przez melodyjne słowa przewodnika hiszpańskiej grupy turystów. Nie była to łatwa sprawa – facet naprawdę się starał, przez dobrych kilka minut był niezwyciężonym Saladynem, którego pomnik stoi nieopodal, przed cytadelą po drugiej stronie wiecznie żywego souku al-Hamidiyya. Żałuję, że nie miałem dość zapału, by uczyć się języków. Poddałem się, unosiłem się na znajomo brzmiących, lecz niezrozumiałych słowach z przeciągniętym 'o' i miękkim 's', do którego język składa się prawie tak samo, jakby chciał wypowiedzieć to nasze 'ś'. Dryfowałem wraz z nimi do odległej Andaluzji, gdzie spędziłem wakacje kilka lat temu. Tamtejsze alhambry – w Sewilli, Kordobie czy Granadzie – noszą te same ślady, po których stąpam tu na Bliskim Wschodzie. Dopiero niedawno zdałem sobie sprawę, że moje kroki wcale nie są przypadkowe. Na Bałkanach, którym oddałem się bez reszty i oddam przy każdej nadarzającej się okazji, czuje się podobne zagubienie co tu, powstające przy kłopotliwym spotkaniu odrębnych kultur. I religii. Nawołujący do modlitwy w meczetach bośniaccy muezini na dobre uświadomili mi, że ta pieśń płynie w moich żyłach, jest drogowskazem wskazującym drogę do domu. Domu utraconego, istniejącego jedynie na wyblakłych zdjęciach z dzieciństwa i w zupełnie przypadkiem odnajdywanych zapachach.

Pamiętam taką scenę. Dosłownie jakby to było wczoraj. Sprzedawca arbuzów wgramolił się na sam szczyt arbuzowej góry usypanej na naczepie ciężarówki i zaczął roztrzaskiwać owoce o ziemię. Patrzyłem na to z zachwytem i przepełniającą mnie zazdrością. Mieszkaliśmy wtedy w Libii, miałem siedem lub osiem lat i marzyłem, by zostać sprzedawcą arbuzów. Za każdym razem, gdyby mnie ktoś zapytał – tak, jak to wtedy uczynił mój tata – czy arbuzy są dojrzałe, wchodziłbym na sam szczyt i ciskał nimi z całej mocy, pozwalając zielonym skorupom ukazywać czerwoną słodycz wysadzaną czarnymi perłami pestek. Przy trzecim lub czwartym zamachu, tata krzyknął: „dość!”. Mężczyzna z zawodem w oczach opuścił spokojnie ręce a wraz z nimi wielkiego, pasiastego arbuza. Byłem zawiedziony równie mocno jak on. Kupiliśmy dwa, albo trzy i pojechaliśmy na plażę, gdzie nad brzegiem morza owoce chłodziły się zakopane po same czubki w piasku. Doskonale pamiętam zapach tych arbuzów i smak każdego kęsa. Co robiłem wcześniej i później, nie mam pojęcia.

Hiszpańscy turyści rozeszli się po dziedzińcu i salach pałacu, uwalniając przede mną przestrzeń ogrodu. Wziąłem głęboki oddech, wpuszczając przez nos zapach drzewek pomarańczowych i aromatycznej kawy. Wyjąłem z kieszeni spodni „Świat diabła” Jerofiejewa i zacząłem czytać. Niezwykle mnie on drażni, dlatego niektóre fragmenty, a nawet całe opowiadania czytam po kilka razy i złoszczę się, że nigdy nie będą to moje słowa. „Ideał turystyki – to połączyć piękno, cud i przyjemność, po czym sfotografować ten pomnik na pamiątkę. Wśród tych trzech komponentów najbardziej zagadkowym, choć brzmi to dziwnie, nie jest cud, lecz piękno”. Podniosłem głowę znad książki i zacząłem bacznie przyglądać się ludziom namiętnie fotografującym ten mały skrawek świata wokół nas. Mikro aparaty i profesjonalne lustrzanki z potężnymi obiektywami – wszystkie nakierowane na kurczący się z każdym kolejnym 'pstryk' pałac i jego dziedzińce. Moją uwagę przykuła atrakcyjna dziewczyna w czarnych spodniach i koszulce w drobne, czarno-białe, poziome paski. Może Włoszka, może Francuzka. Zrobiła zdjęcie dwóm mężczyznom siedzącym przy niewielkiej fontannie, po czym cmoknęła jednego z nich zalotnie w policzek i gładko przeszła do fotografowania całej reszty. Dalekie kadry i maksymalne zbliżenia szczegółów. Kolorowe, zdobione posadzki i inkrustowane boazerie na ścianach oraz sufitach; ręcznie wykonane lampy podwieszone w sklepieniach rzeźbionych łuków oraz bogato dekorowane ściany i witraże – nic jej nie umknęło. Zapragnąłem obejrzeć te zdjęcia. Chciałem, żebyśmy przeglądali je razem. Miałem ochotę, by mi o nich opowiadała, wyjaśniła co na nich widać. Chciałem poznać jej świat zamknięty w setkach ramek.

Wróciłem do mojej lektury.
„ - Proszę mi wpisać wyznanie miłosne!
Podniosłem oczy: patrzyła na mnie z łagodnym przestrachem, ufnie i wyzywająco. Tak zazwyczaj patrzą piękne kobiety, kiedy decydują się pójść na całość.”
Podniosłem oczy. Nie było już mężczyzn przy fontannie i dziewczyny w pasiastej koszulce. Zniknęła wraz ze swoim nowym skrawkiem świata, utrwalonym na karcie pamięci, ze swoją fantazją o podróżowaniu, ze swoją nową przestrzenią turysty-kolekcjonera, który czym dalej od domu, tym bardziej zachłanny i bezwzględny jest w zasysaniu świata przy pomocy spustu migawki.

Ja nie czuję się z dala od domu. Wyjechałem by dom odnaleźć. Przypuszczam, że za jakiś czas zapomnę o tym, że pałac Azema wybudował gubernator Damaszku w połowie XVIII wieku. Męczą mnie szczegółowe opisy miejsc i budowli, daty ich powstania, zniszczenia i podbicia przez krzyżowców lub innych walczących w imię wiary. To oczywiście nie powód do dumy. Źle mi z tym, ale po prostu nie jestem w stanie się na tym skupić. Zajęty jestem zbieraniem zapachów, dźwięków, obrazów i smaków, w których odnajduję dom. Ten z dzieciństwa, z buczeniem wiecznie włączonych klimatyzatorów, palmami daktylowymi za oknem i dzikimi plażami. Oraz ten własny i "dorosły", który widziałem w Jej oczach i zwiniętym na kanapie, znajomym ciele. Żaden z nich nie przetrwał. Żaden z nich nie jest miejscem i być może nigdy miejscem nie będzie. Mój dom to ciąg skojarzeń, wywoływanych bodźcami z zewnątrz. To może być szum zboża za wiejską chatą w Rudzie, niedaleko Stoczka Łukowskiego lub pisk piasku skrzypiącego pod gołymi stopami na plaży w Chałupach. To może być minaret w Damaszku, po którym wspinają się moje wspomnienia lub kolorowe neony wygięte w arabskie nazwy sklepów w Bagdadzie. To mogą być znane perfumy na szyi obcej kobiety, stojącej obok w autobusie lub spaliny przemieszane ze smrodem smaru w rozklekotanej taksówce z nigdy nie czyszczoną tapicerką. Wszystko to moje, znajome, upragnione i jednocześnie nie dające się uchwycić, nie dające się sfotografować.

Tak jak chyba każde dziecko, tak i ja, miałem rękawiczki na sznurku. Prawdziwie magiczny wynalazek. Od jakiegoś czasu czuję się jak dziecko, któremu jakimś cudem udało się zapodziać jedną z rękawiczek. Świat stał się niekompletny, równowaga została zaburzona. Rozglądając się za zgubą, coraz częściej zaczynam myśleć, że najważniejszy jest jednak sznurek, przestrzeń pomiędzy dwoma światami, które w sobie noszę. To w niej tkwi tajemnica równowagi! Czym zatem jest ten mój sznurek? Jak go odnaleźć? Czy ta podróż jest mi do tego niezbędna? Czy odnalezienie go będzie jednocześnie końcem podróży? Jeśli tak, to gdzie ta podróż się skończy? A co jeśli sznurkiem okaże się podróżowanie samo w sobie? Domem stanie się przemieszczanie? Między tęsknotami, zapachami, pokusami, smakami i chwilowymi zauroczeniami. I tak bez końca?

W kieszeni spodni znalazłem sznurek. Zwykły sznurek, z końcem i początkiem. Zawiązałem go wokół nadgarstka. Spoglądam na niego i przekręcam za każdym razem kiedy nachodzą mnie wątpliwości dotyczące wyjazdu i dręczą pytania, na które nie znam odpowiedzi. Być może wcale nie muszę ich poznać. Może to co dziś krępuje, jutro mnie wyzwoli. Na przegubie dłoni sznurek stał się bransoletką, nie ma już ani początku, ani końca. Po prostu się kręci. A ja wraz z nim, w poszukiwaniu przestrzeni, obrazów i zapachów, obietnicy domu. Czy w końcu będę miał dość? Naprawdę nie wiem. Czasami końca nie ma. Tego jestem pewien.

Syria, 20.10.2009

piątek, 16 października 2009

Z góry



W Polsce zima, a mnie dopadła jesień. W jakim celu wyjechałem i kiedy zdecyduję, że to koniec? Wiem, że na razie nie chcę wracać, nie tęsknię za Krajem. Kocham morze, jego bezkres, przestrzeń której nie da się objąć ani wzrokiem, ani wyobraźnią. W ostatnim czasie odkrywam jednak siłę i możliwości gór. Inna to przestrzeń, zamknięta w ramie, wymagająca ode mnie większego otwarcia się, nie tak abstrakcyjna jak zlewające się w matematyczną nieskończoność dwie płaszczyzny - wody i nieba. Zachwyca mnie jej wielowymiarowość. Lubię patrzeć na świat z góry. Co widzę? Damaszek nocą i pustynię w północno-wschodniej części Syrii.

Atrakcyjność w bliskowschodnim wydaniu


Bejrut, bez komentarza.

czwartek, 15 października 2009

Afrodyta na jedną noc


Bejrut jeździ porsche, jada w modnych restauracjach, płaci dolarami, pachnie najnowszym gucci, pali drogie papierosy, pije kolorowe drinki, bawi się w nocnych klubach, mówi po francusku, pisze po angielsku, a kawę pije w Sturbucks. Chodzi w butach na wysokich obcasach, paznokcie i usta maluje na czerwono – chce się podobać, chce być sexy! Bejrut jest kobietą. To jedyne miejsce w muzułmańskim świecie, gdzie niezależnie od pory dnia, czuje się zakazaną przyjemności towarzystwa pięknych kobiet. Nie tylko nie ma się poczucia, że ulice są nienaturalnie przepełnione testosteronem, ale wręcz przeciwnie – tu dominuje damski pierwiastek. Kobiety za kierownicami kabrioletów i terenowych jeepów, na plakatach reklamujących pastę do zębów, bieliznę i linie lotnicze, w kawiarniach i restauracjach, w zalotnych uśmiechach i zaczepnych spojrzeniach – kobiety są wszędzie! Miasta strzeże policja i wojsko – na skrzyżowaniach wozy opancerzone, czołgi, działka przeciwlotnicze, gotowe do akcji amerykańskie hummery i szybkie wozy pościgowe. Do niektórych miejsc drogę tarasują potężne, betonowe bloki, druty kolczaste okalają budynki rządowe, ambasady i domy wszystkich ważniejszych dygnitarzy. To prawdziwie arabski mąż, w zaborczy sposób chroniący żonę nie tylko przed samym kontaktem z obcymi mężczyznami, ale również przed ich głodnymi, pożądliwymi oczami. Nawet jeśli przyjrzymy się historii nazwy miasta - niezależnie od tego czy pochodzi ono od Beroe, córki Afrodyty, czy też od starosemickiego słowa „abiroth”, oznaczającego studnię!, zawsze mamy do czynienia z kobietą. Trzeba jednak wyraźnie podkreślić - dzisiejszy Bejrut jest Panią po przejściach. Kobietą z niełatwą przeszłością, która za wszelką cenę stara się zatrzymać urodę młodej dziewczyny, zapominając jak niezwykle piękna i atrakcyjna może być dojrzałość. Efekt tych zmagań jest często groteskowy – nadmiar pudru z trudem tuszuje zmarszczki, wytatuowane brwi i operacyjnie poprawione usta, nadają twarzy nienaturalny ład, a zbyt krótkie i obcisłe sukienki, odkrywają i odlewają w lśniących materiałach fałdy lat dobrobytu. Jak inaczej opisać ekskluzywne „beach cluby” z pięknymi „zachodnimi” pomostami, na których pod białymi jak śnieg parasolami leżą dziewczyny w bikini, a nieco dalej równie spokojnie i nieskrępowanie leży sterta śmieci - plastikowych butelek, zużytych pieluch i niepotrzebnych papierów? Jak inaczej nazwać nowoczesne drapacze chmur, ustawione jeden obok drugiego, niczym pionki na szachownicy dzielnicy Hamra, które usilnie starają się zasłonić ślady kilkunastoletniej wojny domowej oraz bombardowań sprzed trzech lat.

Rzeczywiście, na pierwszy rzut oka, trudno dopatrzeć się domów naznaczonych kulami karabinów maszynowych, tak jak z daleka ciężko dopatrzeć się bruzd i zmarszczek na kobiecej, przesadnie wypudrowanej twarzy. To co widać na początku, to przede wszystkim nowo wybudowane rzędy jednakowych budynków, które nie wzbudzając sensacji, stać mogą równie dobrze w Paryżu, Madrycie czy Warszawie. W oczy rzucają się ekskluzywne sklepy i restauracje, wypełnione identycznie ubranymi i rozbawionymi ludźmi, jakby zdjętymi z tej samej taśmy fabrycznej. Nawet dominujący nad rozległym placem Męczenników i resztkami starożytnych konstrukcji meczet Al-Amine wygląda jakby stworzony został do wzbudzania zachwytu, broń Boże wiary. I nagle cały ten blichtr zlewa się w jedno przeciągliwe wycie silników sportowych samochodów pędzących przez sztuczną, idealnie skonstruowaną scenografię filmowego miasta. Gdy już traciłem nadzieję na ujrzenie prawdziwego, doświadczonego historią oblicza miejsca, na spotkanie z którym czekałem od lat, niespodziewanie Bejrut okazała mi łaskę przyglądania się Jej zaraz po przebudzeniu. Pomału zaczęła zsuwać z siebie prześcieradło ułudy i przemyślnie utkanej pozy, pozostając taką, jaką jest. Jeśli tego się właśnie szuka i jest się na to gotowym, to istnieje sposobność docenienia piękna dojrzałej kobiety, która już nie wzbudza litości, ani też nie śmieszy. Teraz zachwycała! Przez krótką chwilę, zanim znów nie odziała się w swoje wyobrażenie o pięknie, szedłem pod rękę z kobietą, którą chętnie zobaczyłbym u swego boku za kilkanaście lat. Między zamkniętymi przez wojsko ulicami, dostrzegać zacząłem wspaniałe secesyjne kamienice z zapierającymi dech w piersiach bujnymi ogrodami wytryskującymi z ich dachów. Liście palm były jak strumienie wzbijającej się w niebo wody, która opadała bluszczem oblepiającym mury, zdobione balkony i przepiękne rzeźbienia gzymsów. W dzielnicy palestyńskiej okazało się, że miasto zamieszkują prawdziwi ludzie, którzy wiodą prawdziwe życie. Dla nich liczy się przede wszystkim smak owoców, warzyw, mięsa i ryżu, które właśnie kupili na targu. Zapachy bananów, świeżych fig, owoców aloesu, winogron, daktyli, pieczonego na ogniu mięsa, dymu tytoniowego z nargili przelatywały przez dziurki mego nosa z szybkością ganiających się między straganami dzieci. Było cudownie, ciepło, kolorowo i przyjaźnie. Ja i Bejrut trzymaliśmy się mocno za dłonie. Zapomniałem o całej fasadzie, za którą chowa się na co dzień. Zadurzyłem się w Niej na tę krótką chwilę.

W przewodnikach czytamy, że to miasto kontrastów. Nie zgadzam się! To najuczciwsze miejsce, jakiego doświadczyłem w tym regionie świata. Tu ludzie przynajmniej nie udają, że chcieliby aby ich życie wyglądało inaczej – ma przypominać turecki serial o milionerach i tak właśnie jest. Pozostała brać arabska kończy na ślęczeniu przed telewizorami, z oczami wypełnionymi niespełnieniem i zazdrością, kręcąc jednocześnie głową z oburzeniem i niesmakiem. „Taniec brzucha jest obrzydliwy i wyuzdany. Kobiety, które tak tańczą są zwykłymi kurwami” - powiedział kiedyś mojemu ojcu znajomy Egipcjanin. Po czym najprawdopodobniej wrócił do domu i za przyciśnięciem jednego klawisza przeniósł się w krainę zakazanych rozkoszy. Bo co można w domu, to NIE na ulicy! Pod tym względem Bejrut jest szczery w swoich pragnieniach i ich urzeczywistnianiu, wszędzie – w domach, klubach, restauracjach i na ulicach. I nawet jeśli Europejczykowi przypomina to kiepski melodramat, to tu – w całym świecie arabskim! – jest wyjątkiem i pod względem atrakcyjności Ona-Bejrut nie ma sobie równych. Nie ważnie z jaką pogardą w głosie mówić się o Niej będzie w Damaszku, Kuwejcie, Kairze czy Ammanie, i tak zawsze będzie wzbudzała podziw, zazdrość i pożądanie.

Siedziałem w ogródku jednej z wielu knajp w centrum miasta i piłem białe wino z doliny Bekaa, przyjemnie chłodzące myśli. W środku grupa młodych Libańczyków hucznie obchodziła czyjeś urodziny. Był tort, świeczki, zimne ognie, prezenty i pocałunki. Zza grubej szyby dochodził mnie śpiew: „Happy Birthday to you! Happy Birthday to you!”. Ameryka nad Morzem Śródziemnym. Beirut for one night stand. Kobieta na jeden dzień, jedną noc i jeden poranek. Pomyślałem: jutro wyjeżdżam. Do zobaczenia kiedyś, Bejrut.

Bejrut/Baalbek, 13.10.200

poniedziałek, 12 października 2009

Przesłanie dla przyjaciół-palaczy


Nie, tabliczka ta nie wisi w moim pokoju... ale mogłaby.
Żeby podkreślić wagę tych słów, wyjaśniam, że zdjęcie zrobiłem w Maluli, gdzie wciąż mówi się po aramejsku - w języku Jezusa!

Czy ktoś kupuje mi TP?


My mamy Playboy'a, Top Gear, Wprost Light, Machinę, "jakiś" Tygodnik Powszechny i oczywiście archiwalne numery Golfmanii... a Oni mają swoje gazetki.

niedziela, 11 października 2009

Na dachu


Nadużywanie pewnych zwrotów i gestów skutkuje utratą mocy ich znaczeń. A szkoda. Bo takie „inshallah” to jedna z niewielu „rzeczy”, którą chętnie zaimportowałbym ze współczesnego świata Arabów „do nas”. Jakby tego zwrotu nie tłumaczyć: „w rękach Boga”, „jeśli Bóg tak zechce”, „jeśli taka wola Boga”, to i tak znaczenie jest zawsze to samo - nie znamy i nie możemy znać przyszłości, nie możemy jej przewidzieć, nie możemy być jej pewni, nawet jeśli tylko myślimy o tym, co stanie się dziś wieczorem, co wydarzy się za kilka chwil. Wsiadając do autobusu jadącego do Bejrutu nie wiedziałem, że nie dotrze on na dworzec w centrum miasta i będę musiał wydać fortuną na taksówkę, że nie znajdę hotelu (w rozsądnej cenie) i będę spał na czyimś dachu. Kiedy wyjeżdżając z Damaszku, przepowiadałem, że wrócę za kilka dni, w odpowiedzi usłyszałem: „inshallah”. I dotarło wtedy do mnie, że to, co zaplanowałem rzeczywiście nie jest wcale takie oczywiste. Zwrot powszechny wśród Arabów, naturalny w przypadku składania jakichkolwiek obietnic otworzył mi szeroko oczy, uwolnił głowę, dał przestrzeń na niepowodzenia, przeszkody, trudności.

Może gdybyśmy myśleli o życiu właśnie w ten sposób, byłoby ono zupełnie inne, może przypominałoby ten wieczór kiedy poszedłem na lody. Ten ciepły wieczór, kiedy wszystko wydało mi się śmiesznie proste, kiedy nagle okazało się, że oto siedząc przy zatłoczonej ulicy, jedząc ulubione lody, rozszyfrowałem tajemnicę świata. Każdy człowiek na tej planecie marzy o tym, by móc wyjść wieczorem na spacer, wejść do ulubionej lodziarni, zamówić wielką kulę lodów czekoladowych i oddać się im bez reszty - ich smakowi, każdemu kęsowi z osobna. Przez tę krótką chwilę mieć poczucie, mieć pewność, że to nie lody zostały stworzone dla nas, ale my dla TYCH lodów, dla tego konkretnego smaku. Nie ma innej prawdy – ani tu w Bejrucie, ani tam w Warszawie, ani nigdzie indziej. Życie nie ma przyszłości, życie dzieje się, staje się z każdym kolejnym gryzem (dziś już nikt nie liże lodów!?). Znaczenie ma tylko to, co TERAZ. A teraz dziewczyny chcą podobać się chłopakom, a chłopaki prężą się przed dziewczynami - to jedyna uniwersalna prawda jaką znam, jaką obserwuję niezależnie od tego gdzie jestem. Proste to i niezwykle przyjemne do obserwowania, gdy siedzi się w zupełnie obcym miejscu, gdzie nie zna się nikogo. Okazuje się, że nie sami ludzie, ale ich zachowanie sprawia, że nie czuję się sam.

I może gdybyśmy (znowu) – wspólnie z Arabami – wiedzieli i pamiętali o tym, co naprawdę znaczy „inshallah”, nie dziwilibyśmy się słowom Nietzschego: „Życie wieczne, to nie jakieś inne życie. To właśnie życie, które żyjesz”. Dziś, siedząc na dachu „mojego” dachu, tchórzom oddaję przeszłość – już nic z nią nie zrobię. Na przyszłość nie nie mam wpływu, co o dziwo napełnia mnie spokojem. Liczy się tylko TERAZ, a to przypomina mi o tym, że na świecie jest tylko jedna osoba, która widzi świat moimi oczami – JA. To czyni mnie samotnym, ale świat czyni niezwykłym, niepowtarzalnym, na zawsze nieodkrytym. Czyż to nie wspaniale?

Bejrut, 11.10.2009

środa, 7 października 2009

Chcę być taksówką


Zanim wsiadłem dziś do taksówki, zamieniłem kilka zdań z poznanym kilka dni temu Anglikiem, który przyjechał do Damaszku, by dokończyć scenariusz sztuki teatralnej o wojnie w Iraku, pisany na podstawie książki Rory'ego Stewarta. Swoją drogą to ciekawe, że spotkałem go właśnie tu i teraz – książkę Stewarta przeczytałem tuż przed wyjazdem z Polski. Jednakże poranna wymiana zdań ze Stephenem po raz kolejny dotyczyła jazdy taksówkami. Są ich tu setki, jeśli nie tysiące. Żółte, poobijane, roztrąbione, charczące i dymiące spalinami. Są jak rozwścieczony rój os. Pierwszy rzut oka na ulice – chaos, nie istnieją żadne przepisy, rzadko kto zwraca uwagę na czerwone światło, każdy jedzie jak chce, wciska się na chama, jedni kierowcy nie zdejmują ręki z klaksonów, inni cały czas coś wykrzykują i wymachują dłońmi przez otwarte okna. Wolna amerykanka, co ciekawe, w mieście gęsto usłanym policjantami – stoją na każdym większym skrzyżowaniu, wyposażeni w długie pomarańczowo-białe pałki i krótkofalówki. Stoją i... głównie piszą smsy lub gadają przez walkie-talkie, przypuszczam, że o piłce nożnej lub o pannach. Prawda jest taka, że tu nie ma potrzeby kontrolowania ruchu. Już po jednej przejażdżce taksówką, wiadomo, że jazda po Damaszku to prawdziwa sztuka – jak balet, niezwykle precyzyjna robota, obliczona dosłownie co do milimetra. Tu żaden manewr nie jest przypadkowy, a każdy klakson oznacza coś innego.

Kiedy spotkaliśmy się rano, mój angielski znajomy właśnie wysiadł z taksówki, ja natomiast szykowałem się do polowania na jeden z kilkunastu żółtych pojazdów krążących przy Bab Touma – bramie wiodącej do chrześcijańskiej części starego miasta. Stephen ma 36 lat i jest dla mnie ucieleśnieniem Brytyjczyka – studiował literaturę, starannie ogolony, ma nienaganne maniery, nieco sztywny, zawsze w kapelusz. Podobno nie tyle klasyczny Brytyjczyk, co typowy londyńczyk. Szedł w moją stronę nienaturalnie wyprostowany z uśmiechem wyrażającym raczej niedowierzanie, niż zadowolenie. I nie chodziło o nasze niespodziewane spotkanie. Przywitał się, zapytał rzecz jasna jak się czuję i szybko przeszedł do wrażeń z jazdy, a konkretnie z finału podróży, która polega – jak wszędzie na świecie – na rozliczeniu się za kurs. Mimo iż licznik taksometru wskazywał 25 funtów syryjskich (SYP czyli potocznie sypy), kierowca zażyczył sobie podwójną stawkę (czyli w sumie dolara!). To prawda - pieniądze śmieszne, ale nie w tym rzecz. Mógł przynajmniej zachować się tak, jak taksówkarz, który wiózł nas dwa dni wcześniej – po prostu nie włączył licznika. Kiedy przyszło do płacenia krzyknął 200 funtów. Wręczyłem mu 100, co i tak wydawało się dużo, ale ten wyrzucił banknot przez okno. Nie, to nie. Podniosłem pieniądze i ruszyliśmy w swoją stronę. Taksówkarz odjechał z piskiem opon, by za chwilę zawróć w naszym kierunku. Tym razem cena za ten sam kurs wynosiła 150 funtów. Ponownie dałem mu 100. Pokrzyczał, pokrzyczał i znów odjechał z piskiem opon. Tym razem pieniędzy nie wyrzucił.

Pożegnałem się ze Stephenem i podszedłem do jednej z najgorzej wyglądających taksówek na rondzie. Umówiłem się na przejazd do ambasady Iranu, oddalonej o naprawdę spory kawałek, za 100 funtów (dwa dolary!). Wyglądało to mniej więcej tak, że podałem mu nazwę miejsca a następnie sumę: „mija” (czyli sto). On na to: „mija hamsin” (czyli sto pięćdziesiąt). Powtórzyłem: „mija”, on powtórzył: „mija hamsin”. Ja znowu: „mija” i cofnąłem się od auta. Kierowca ze złością kiwnął głową - znaczy zgodził się. Ruszyliśmy. Licznik, mimo umówionej sumy, nadal nabijał kilometry. Byłem pewny, że jeśli wskaże więcej niż ustalone 100 sypów, to będziemy się znowu targować. Pod ambasadą Iranu licznik wskazywał 75 funtów. Jazda taksówkami jest śmiesznie tania, toteż śmiem twierdzić, iż taksówkarze każdy kurs – zwłaszcza z cudzoziemcem - traktują jak swoistą grę. W najgorszym wypadku wezmą tyle, ile rzeczywiście trzeba zapłacić. Tę rozgrywkę przegrałem. Wręczyłem mu stówę i uścisnąłem rękę zwycięzcy. Do domu wróciłem na piechotę.

Jutro też pojadę do ambasady Iranu.

PS. To przypomniało mi o jednej z moich ulubionych książeczek z dzieciństwa, zatytułowanej bodajże: „Chcę być taksówką”. Piękna historia o małym fiacie, który chciał – podobnie jak jego kolega z parkingu, wielka warszawa – służyć ludziom jako taksówka. Historia kończy się potwornie smutno - pierwszy (i zarazem ostatni) kurs malucha-taksówki przekreślił człowiek z kontrabasem, który do małego fiata po prostu się nie zmieścił. Od małego lubiłem nieszczęśliwe historie... Może ktoś ma tę książeczkę?

Damas, 7.10.2009

wtorek, 6 października 2009

Komu i czego zazdroszczę?


Tu gdzie mieszkam są trzy koty. Nie mam pojęcia jakie jest między nimi pokrewieństwo, wszystkie mają piaskowo-białą sierść – swoją drogą jak cała reszta syryjskich kotów – ale można założyć, że jest to rodzina, a przynajmniej wyglądają i żyją jak rodzina. Koci syn przypomina mi kota z przeszłości. Przypomina mi nie tylko o tamtym kocie, ale i o tamtych czasach, o tamtej rodzinie, o ludziach oraz o mnie z tamtego czasu. Dziś wydaje mi się, że było to dawno temu.

Wszystkiego ciekawy, wszędzie go pełno, uczestniczy we wszystkich ważniejszych zdarzeniach domu – wspólne picie herbaty, szykowanie posiłków, sprzątanie, pranie, a nawet mycie zębów. Ja szoruję, a on wykręca ósemki między moimi nogami. Odpędzam go raz, drugi, trzeci... wskakuje na brzeg umywalki i wygraża mi postawionym na sztorc ogonem, wachlując mi nim przed nosem. Wie, że przez te kilka minut, kiedy ja myję zęby, jest prawie całkowicie bezkarny. I tak za chwilę znajdzie coś ciekawszego, ruszy w pościg za ćmą lub własnym ogonem. Ma w sobie tę dziecięcą ciekawość świata, której ja już w sobie nie odnajduję. Po śniadaniu, które jemy na tak zwanym tarasie, zostaję po prostu przy stole i czytam. On - choć zdaje się doskonale znać całe podwórko, wszystkie pomieszczenia domu, a także jego dach - cały czas eksploruje nowe zakamarki. Nawet gdy tylko leży, to widać jak przewierca ciekawością każdy wypatrzony obiekt, choćby to był nawet kłębek kurzu turlany przez wiatr lub kwiat jaśminu, który to przed chwilą spadł na ziemię i tym samym wypełnił kocie serce kolejnym zachwytem. Zazdroszczę mu tego. I tego, że NIC nie jest go wstanie powstrzymać przed poszukiwaniami, ciekawością i zachwytem. Ani moja odtrącająca go noga, ani krzyki gospodarza i huk uderzeń bambusowym kijem służącym właśnie do przeganiania kotów. Nic nie ma szans z jego niepohamowaną potrzebą przeżywania życia, bezgranicznego uczestniczenia w nim, a nie tylko kociego istnienia wyrażającego się bezszelestnym przemykaniem pod ścianami, jak to czyni większość kotów. Wcale za nimi nie przepadam. Właśnie dlatego, że zbyt często ich zachowanie postrzegam jako wyraz totalnej olewki. Wszystko na czym im zależy to „święty spokój”, luksus wynikający z posiadania wszystkiego w d... Ale TEN kot – jak i ten z przeszłości - jest inny. I choć momentami działa mi na nerwy – znów wszedł mi do plecaka, znów ściągnął obrus ze stołu, znów bawił się moim notesem (dziś już doszczętnie podrapanym) – to muszę przyznać, że ma we mnie sprzymierzeńca. Rozumiem go i on chyba to wie.

Jest jeszcze coś czego zazdroszczę mu i całej kociej populacji. Myślę, że zawsze im tego zazdrościłem, ale dopiero tu, z dala od domu, w samotności, odkryłem i doceniłem w pełni magię kociego mruczenia. Ma ono dla mnie tę samą moc - kosmiczną i wszechmogącą - co muzyka. W kocim mruczeniu słyszę prawdziwe, niczym nie skrępowane zadowolenie, jest w nim coś uchwytnego z radości istnienia. Tak jak w muzyce jest coś uchwytnego z cudu stworzenia. Wygrzewający się w kałuży słońca kot, to obraz piękny i rozczulający, bo pokazuje jak niewiele potrzeba, by BYĆ U SIEBIE, by poczuć się szczęśliwym, by przemienić świat w mruczenie. A jednocześnie uświadamia, że ta forma przyjemności, a więc i mruczenie także, są ludziom niedostępne. Nam zawsze czegoś/kogoś brakuje. Siedząc rano na tarasie zjadam na śniadanie miskę jogurtu ze świeżymi owocami polanymi miodem z daktyli i miałbym ochotę mruczeć. Ale nie jestem u siebie. Czuję brak.

Damaszek 6.10.2009